Dziwią ją młodzi ludzie nie znający klasyków polskiego kina, smuci stosunek większości Polaków do uchodźców. O filmie „Panie Dulskie”, polskiej dulskości i spotkaniu ze słynnym sprzedawcą laptopów, w rozmowie z Anną Rębas opowiada Krystyna Janda.
Anna Rębas: Jakie emocje towarzyszyły pani przy kręceniu filmu „Panie Dulskie”?
Krystyna Janda: Kiedy pierwszy raz przeczytałam scenariusz, nie bardzo wiedziałam o co Filipowi Bajonowi chodzi. Musiał mi tłumaczyć długo dlaczego chce zrobić ten film. Twierdził, że w każdej rodzinie jest jakaś tajemnica, która przechodzi z pokolenia na pokolenie. Ja znam bardzo dobrze Zapolską. Wielokrotnie proponowano mi bym zagrała to w teatrze i żałowałam, że film po prostu nie opowiada historii Dulskiej. A ta tajemnica i ten sposób myślenia w kolejnych pokoleniach, nie do końca do mnie przemawia.
Dulszczyzna jest cały czas wokół nas? Jaka męczy panią najbardziej?
Żyjemy w czasach, gdy dulszczyzna nabrała innego znaczenia. Dziś to pojęcie trzeba byłoby rozszerzyć. Jesteśmy zamknięci, niedemokratyczni, nietolerancyjni. To byłby dziś już zupełnie inny film. Dlatego ten nazywa się „Panie Dulskie”, a nie „Dulszczyzna”.
A nasz stosunek do uchodźców jako element dulszczyzny – zaskoczył panią?
Nie, nie zaskoczył mnie. Wszystko to jest okropne i smutne. Kilka razy w historii mojego życia nie czułam się komfortowo wśród bliskich mi ludzi, Polaków. Między innymi teraz jest taki moment. Coraz gorzej znoszę te nastroje społeczne i ten całkowity absolutny brak zgody, otwartości, tolerancji.
Może wynika to z tego że Polacy nie podróżują, nie czytają, nie są otwarci na nowości?
Być może. Ja nie oglądam telewizji. Robię swoje. Staram się obcować z literaturą na światowym poziomie. Skończyłam przed chwilą „Damy i Huzary” na 250-lecie Teatru Narodowego. To jeden z najpiękniejszych i najzabawniejszych utworów scenicznych. Emisja ma być w połowie listopada. Starałam się zrobić bardzo polski utwór. Bawiliśmy się tam świetnie. Wyszedł z tego bardzo dobry spektakl. Andrzej Grabowski zagrał tam świetnie rolę majora. Zrobiłam więc „Damy i Huzary” najlepiej i najpiękniej jak potrafiłam. Użyłam muzyki Chopina, ale w wykonaniu Motion Trio i do tego były zarzuty. Ja myślę że powinniśmy się wszyscy puknąć w głowę.
A spotkanie w gdańskim sklepie ze sprzedawcą laptopów, który nie wiedział kim pani jest? Nie znał żadnych filmów z pani udziałem. To historia autentyczna?
Tak, ale opisałam to zjawisko na blogu nie dlatego, że mnie nie rozpoznał. Bardziej uderzyło mnie, że nie wiedział co to jest „Solidarność”, nie oglądał “Przesłuchania” czy „Człowieka z Marmuru”… Ale ludzie młodzi nie rozpoznają też Janusza Gajosa, Daniela Olbrychskiego czy Bogusława Lindy. Wiem, bo młody pan Chajzer zrobił ostatnio sondę uliczną dla TVN. Chodził z tekturowymi postaciami znanych aktorów, w tym ze mną tekturową pod pachą. Nie rozpoznano nas.
Co Pani wtedy poczuła?
Nie chodzi o to, że „NAS” nie rozpoznano, ale jednak jesteśmy w tzw. mainstreamie polskiej kultury, zrobiliśmy tych filmów sporo, a jednak to za mało. Jak zobaczyłam, że młody chłopak stoi przed Olbrychskim i nie ma zielonego pojęcia na kogo patrzy, to zrobiło mi się słabo.
Dlaczego tak jest?
Po prostu. Żyjemy w takim kraju gdzie młodzież siedzi w internecie i ogląda blogi modowe albo sportowe. Ja w ogóle już nie wiem gdzie jestem. Np. po ostatnich wyborach prezydenckich miałam okazję być w środowisku gejowskim i nikt z tego środowiska nie głosował. Spytałam o co im chodzi. Skoro cały czas mówią, że czują się zagrożeni, nietolerowani, to dlaczego nie uczestniczą w wyborach?
Może dlatego, że ich głos nie miałby żadnego znaczenia?
A ja myślę, że jednak miałby znaczenie, bo każdy głos je ma. Ja też pójdę głosować, mimo że będę w Mediolanie. Załatwiłam wszystkie formalności i na wybory idę. Młode pokolenie niestety odcina się od wszystkiego, a potem krzyczą i tupią, że coś tu jest nie tak.
Oglądała pani ostatnio coś ciekawego?
Poza próbami generalnymi w swoich teatrach niewiele oglądam. Mam tak intensywny okres, że trudno mi się z tego wyrwać. Ostatnio trwają próby „Na czworakach” Tadeusza Różewicza w interpretacji Jerzego Stuhra. Jestem w teatrze na okrągło. To wypełnia mi życie.
Jak się pani czuje, jak zdrowie? Skąd siły?
Dopóki ludzie kupują na mnie bilety, to będę grać. Moja fundacja musi się utrzymać. Na razie jestem artystką sprzedająca się nieźle. Wypełniam sale, więc będę grać. Ludzie chcą mnie oglądać i jest mi bardzo miło, że nadal mogę to robić.
Jakie plany? Ile czasu naprzód myśli pani o swoim kalendarzu scenicznym?
Na najbliższe trzy lata mam zaplanowany repertuar. W poniedziałek zaczynam próby jako reżyser „Udając ofiarę” w Och -Teatrze. W styczniu premiera. Potem startują próby do sztuki, która ostatnio narobiła trochę hałasu na świecie – „Matki i synowie”, która opowiada o adopcji dzieci przez gejów. Mam napięty grafik.
Anna Rębas/am