Przemek Dyakowski to legenda jazzu. Sam stwierdza, że to zbyt wielkie słowo i krępuje się słysząc, gdy ktoś tak o nim mówi. Jest niezwykle skromny, miły i otwarty. To człowiek z ogromną wiedzą i poczuciem humoru.
Wywiad z muzykiem zaplanowany był od jakiegoś czasu, ale cały czas nie mogłam się z tym oswoić i byłam zestresowana. Gdy Przemek Dyakowski otworzył drzwi gdyńskiego mieszkania, zobaczyłam uśmiechniętego starszego człowieka. I mimo, że pierwszy raz spotkałam go podczas koncertu w Radiu Gdańsk, to dopiero teraz poznałam go bliżej. Nie budował muru między nami, wręcz przeciwnie. – Tylko nie mów mi na pan – poprosił z uśmiechem. To przełamało barierę, a ja z minuty na minutę pozbywałam się stresu, za to narastała we mnie ciekawość.
Wchodząc do domu Przemka Dyakowskiego odnajdujemy się w innej rzeczywistości. Półki wypełnione są płytami, kasetami i książkami o muzykach, nie tylko jazzowych. Znajdziemy tam także liczne nagrody. A na ścianach zdjęcia. Nie tylko z koncertów, ale i te rodzinne.
FOTOGRAFIE ULICZNE
Największe wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia z lat 30., które emanowały jakimś niecodziennym, ciekawym klimatem. – Przede wszystkim wtedy były inne stroje. Nie były tak swobodne jak dzisiaj. Trzeba było założyć koszulę, krawat. Na zimę nosiło się ciężkie rzeczy, nie było puchowych, leciutkich kurtek – opowiadał muzyk. – Także jakość zdjęć w sepii jest zupełnie inna od dzisiejszych fotografii, wykonywanych cyfrowo. Teraz można zrobić zdjęcia i film za pomocą telefonu komórkowego. W tamtych czasach fotografowie byli na ulicy.
– Robili zdjęcia przechodzącym na ulicy. Jeżeli ktoś chciał wywołać takie zdjęcie, otrzymywał kwitek, a następnego dnia fotografia była gotowa – dodał artysta.
HISTORIA NA ŚCIANACH
– To jest mój tata – tłumaczył Przemek Dyakowski, pokazując rodzinne zdjęcia. – Ponieważ wychowywałem się na wsi, obowiązkiem było przejść kurs kawalerii. Była taka słynna podchorążówka w Grudziądzu. Tam młodzi ludzie mający do czynienia z końmi, a u nas była stadnina, odbywali służbę. I to jest właśnie zdjęcie taty z podchorążówki. Tutaj jest moja mama. Zwróć uwagę, jakie wtedy były stroje. Panie miały już krótsze spódnice. To jest charakterystyczną cechą dla lat 30., z których pochodzi to zdjęcie.
– Tutaj znajduje się zdjęcie uliczne, na którym widzimy moją babcię i mamę – wspominał Przemek Dyakowski. – A to zdjęcie zrobione u nas, na wsi. Mój tata z mamą. Jeszcze ci pokażę takie zdjęcia jak mój tato idzie z bratem mojej mamy, też uliczne zdjęcie – kontynuował historię, sięgając po kolejną fotografię z półki. – Tak to wyglądało, idą sobie dwaj panowie w Krakowie na rynku i ktoś robi zdjęcie.
– Mam więcej takich fotografii, całe pudła z różnych okresów – mówił muzyk. – Jakoś nigdy nie interesowało mnie, by prowadzić taki diariusz, zapisywać, co gdzie i kiedy zostało sfotografowane. Zresztą nie miałem też na to czasu.
WSPOMNIENIE MINIONYCH CZASÓW
Wspomnienia wywołały wiele uśmiechu na twarzy Przemka, a na mojej niekiedy zdziwienie. Zwłaszcza, gdy opowieściami zawędrowaliśmy do lat 50. Niektóre „normalne” sytuacje PRL-u są dla mnie czymś egzotycznym. – Jako muzyk miałem niewyobrażalną okazję, jeżeli chodzi o tamte czasy – przyznał Przemek Dyakowski. – Muzycy mieli już możność podróżowania po świecie.
Nie wiązało się to jednak z tak wielkimi pieniędzmi jak teraz. – Od każdego kontraktu trzeba było płacić dość wysoką prowizję. Bo my, muzycy, którzy wyjeżdżali za granicę, zarabialiśmy na to, żeby od czasu do czasu np. w Filharmonii Narodowej mógł wystąpić światowej sławy artysta. Zachodni muzycy chcieli otrzymywać wynagrodzenie w zagranicznej walucie. Tak wyglądało nasze życie, z tym, że faktycznie mogliśmy jeździć po całym świecie.
Przemek Dyakowski z zespołem Fot. archiwum prywatne Przemka Dyakowskiego
DROGA ZA GRANICĘ
Jak można było znaleźć się wśród szczęściarzy podróżujących i grających po świecie? – Polska Agencja Artystyczna PAGART robiła pokazy dla agentów przyjeżdżających do Polski. Trafiliśmy na jeden z nich, bodajże w Teatrze Roma – tłumaczył muzyk. – Przyjechał agent z San Francisco, zaczęliśmy grać, a on nam przerwał w połowie drugiego utworu. Powiedział „ja już panom dziękuję” i od razu dostaliśmy kontrakt. Potem właśnie ta agencja z San Francisco nas angażowała.
MUZYCZNY ŚWIAT
– Z początku jeździliśmy do Skandynawii, tam właściwie opanowaliśmy rynek – tłumaczył Przemek Dyakowski. – Jeszcze wtedy grało się w klubach muzykę na żywo. Teraz to zanikło, wystarczy jeden pan i komputer. Potem pływaliśmy na statkach. To przemysł u nas nieznany, a bardzo popularny na świecie. Turystyka statkowa, to nie są promy, a pływające hotele. Opłynęliśmy świat zarabiając przy tym. Zobaczyliśmy miejsca, które w tamtych czasach były jak z bajki.
GRANIE NA STATKU
Przygoda muzyczna Przemka Dyakowskiego na morzu trwała 17 lat. – Na linii, na której pływałem gościli najwięksi amerykańscy wykonawcy – opowiadał muzyk. – U nas mniej znani, ale niezwykle popularni w Stanach Zjednoczonych. Głównymi pasażerami byli właśnie Amerykanie w starszym wieku, którzy mogli sobie pozwolić na taki luksus jak wakacje na statku.
Jak tłumaczył dalej Przemek Dyakowski, nie była to tania atrakcja. Dla zobrazowania w Polsce Ludowej ludzie zarabiali w przeliczeniu 20 dolarów miesięcznie, a wycieczka dookoła świata w luksusowym apartamencie kosztowała 400 000 dolarów od osoby.
Przemek Dyakowski z zespołem Fot. archiwum prywatne Przemka Dyakowskiego
PIERWSZE WRAŻENIE
– Pierwszy zagraniczny koncert jest zabawnym wspomnieniem – przyznał Przemek Dyakowski. – Wysłani przez PAGART pojechaliśmy do Czechosłowacji. Graliśmy trzy miesiące w Ostrawie, czyli tuż za granicą. Następnie w Tatrzańskiej Łomnicy. Był to bodajże 1966 rok. W Polsce była szara, gomułkowska rzeczywistość, a w Czechosłowacji ogromna różnica. U nas ludzie wyczekiwali po kilka lat by zakupić Syrenkę, tam szedłeś ulicą, a na wystawie sklepu stał biały Ford na okręcanej platformie. Mogłeś wejść i go kupić. Koncertowanie też wyglądało inaczej. Dobrzy czescy muzycy grali częściej w Niemczech Zachodnich, niż u siebie w kraju. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
INNA KULTURA
Jeszcze zupełnie inna rzeczywistość funkcjonowała w Finlandii. – To było zderzenie z zupełnie inną kulturą. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Na przykład, gdy nadawaliśmy bagaż, w tym nasze instrumenty, poprosiliśmy o kwit. Oni pytali się, o jaki kwit nam chodzi. Tam wystarczyło podać adres, na który trzeba wysłać rzeczy. My byliśmy przyzwyczajeni do podpisywania wielu pokwitowań i tego, że bagaż nie zawsze dochodzi na czas. Tam było zupełnie inaczej.
– Pamiętam jak graliśmy w Szwecji i jechaliśmy na kolejny koncert do Norwegii – wspominał lata 50. Przemek Dyakowski. – Przejechaliśmy granicę nie wiedząc o tym, co było dziwne, bo przyzwyczailiśmy się do naszych przejść granicznych… Pamiętam Cieszyn nad Olzą, po jednej stronie chodzili Czesi, z drugiej Polacy, a pomiędzy znajdował się pas zaorany rakietami. Takich sytuacji było mnóstwo. Na Kasprowym Wierchu był słupek graniczny. Pomiędzy pasem granicznym leżały kamienie, w nartach nie da się przez nie przejść. Można było ominąć je ośnieżonym trawersem, ale trzeba byłoby wejść na pas Czechosłowacki. Niestety nie można było tego zrobić, trzeba było zdjąć narty i przejść po stronie Polskiej. Zupełnie bez sensu, bo wkraczając na teren Czechosłowacji nikt by tamtędy nie uciekł, po tej stronie znajdowała się przepaść, nijak nie dało się zjechać.
– W Stanach Zjednoczonych doznaliśmy kolejnego zderzenia z rzeczywistością – relacjonował Przemek Dyakowski. – Graliśmy m.in. półtoramiesięczną trasę i podróżowaliśmy Wschodnim Wybrzeżem, potem przez część Kanady. Niesamowicie było to wszystko zobaczyć, nie tylko te duże miasta, ale i małe. Wrażenie na nas robiły także jeżdżące w latach 70. Cadillaki. Do tej pory jestem zafascynowany Stanami i uważam, że Nowy Jork jest stolicą świata sztuki… Najbogatsze muzea, przedstawienia wystawiane z rozmachem, zwłaszcza musicalowe, najlepsza Opera Metropolitan… Mają na to pieniądze.
MUZYCY ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY
Polscy muzycy doznawali swoistego szoku kulturowego. Jak przybyłych zza żelaznej kurtyny odbierała zagraniczna publiczność? – Gdy graliśmy w Stanach to z początku ludzie byli zdziwieni, że znamy ich standardy. Dlatego też wspominany manager z San Francisco nas tak szybko zaangażował, bo wiedział, że znamy się na tym, co robimy.
– Wszyscy znali teksty granych przez nas standardów i śpiewali razem z nami. Nie mieli przed tym oporów. A spróbuj zmusić do śpiewu Polaka – kontynuował z uśmiechem Przemek Dyakowski. – Tutaj mówię o publiczności lat 70., ale pewnie się dużo nie zmieniło. W ogóle w USA do dzisiaj nie ma domu, w którym nie byłoby instrumentu. W każdej szkole jest orkiestra.
Przemek Dyakowski Fot. Radio Gdańsk/ Anna Polcyn
MUZYKALNY DOM
Podobnie instrumentów nie brakowało w rodzinnym domu Przemka Dyakowskiego. – Mój dom był bardzo muzykalny. Mama świetnie grała, przychodzili znajomi, którzy też grali… Pamiętam czasy okupacji, gdy na szczęście nie było telewizji, ale niestety nie wolno było mieć też radia. Gdy przyłapano kogoś za jego posiadanie, w najlepszym wypadku wysyłano taką osobę do Auschwitz. Mimo tego słuchało się radia, niekoniecznie polskiego. Pamiętam, że w domu był gramofon, jeszcze taki na korbkę i stos płyt.
MUZYK WYGRAŁ ZE SPORTOWCEM
– Zacząłem grać w sposób naturalny, jednak nie chciałem być muzykiem, a sportowcem – przyznał Przemek Dyakowski. – Mama także nie chciała bym był muzykiem. Wiedziała, że wystarczy kontuzja palca i to oznacza koniec kariery. W jakimś sensie miała rację. Ale wciąż kontynuowałem lekcje gry, potem zająłem się na poważnie sportem. Chociaż i w szkole sportowej grałem na potańcówkach. Następnie, gdy przyjechałem do Krakowa, grałem amatorsko, ale gdy wpadłem w towarzystwo piwniczne (Piwnica pod Baranami) to zaczęło się to powoli zmieniać.
ZMIANA NA SAKSOFON
I choć teraz postać Przemka Dyakowskiego bezsprzecznie kojarzy się z saksofonem, to nie zawsze tak było. – Mój przyjaciel Wojtek Karolak namówił mnie na saksofon. Zdobycie instrumentu w tamtym czasie nie było łatwe, ale sprowadzono mi czeski saksofon. Ćwiczyłem na nim po 11 godzin dziennie. Gdyby nie moja sportowa kondycja, to bym nie dał rady. Po roku nauki Zygmunt Konieczny zaangażował mnie do zespołu. I tak jakoś ten saksofon przyrósł do mnie.