– Muszę się trzymać. Nie mogę się poddawać. Dzięki wsparciu tych wszystkich ludzi, którzy dokoła mnie są, mam wiarę – mówi pani Jolanta. Walczy o zdrowie po tym, jak konar drzewa spadł w czasie wichury na nią i jej córkę. Córka zginęła. Nie żyją także mąż i syn 58-letniej mieszkanki Sopotu. Od 28 lat pracuje jako niania w Przedszkolu nr 10 w Sopocie. Dzieci do niej lgną, rodzice cenią jej podejście do maluchów, dobroć, bezinteresowność i pogodę ducha. – Znając jej historię, to jest niesamowite, że można mieć w sobie tyle ciepła, uśmiechu, dobroci i nadziei na lepsze życie – powiedziała Radiu Gdańsk jedna z mam Katarzyna Januszewicz. W niedzielę odbył się koncert charytatywny, podczas którego zebrano prawie 12,5 tysiąca złotych na rzecz pani Jolanty.
BARDZO CHCIAŁA MIEĆ WŁASNĄ RODZINĘ
– Urodziłam się trzynastego, ale on nie jest pechowy. Rodziny specjalnie kiedyś nie miałam, bo przecież przez całe życie byłam w domu dziecka – opowiada pani Jola. Spotkała jednak człowieka, z którym założyła wymarzoną rodzinę. – To był pierwszy człowiek, którego tak na prawdę pokochałam. Chciałam mieć swoją rodzinę i dlatego tak szybko… Kiedy urodziłam Darka miałam 21 lat. Później Ania przyszła na świat.
Życie rodziny zmieniło się, kiedy zachorował mąż pani Jolanty. Opiekowano się nim w domu. – Trzeba było mieć odpowiednie łóżko, sprzęt, np. koncentrator tlenu. On miał 500 złotych renty, a tyle jego leki kosztowały. I dlatego później przestałam płacić regularnie za mieszkanie, bo nie było mnie stać. Przez to mi się trochę zadłużenia zrobiło.
ODPRACOWYWANIE CZYNSZU
Wraz z córką zgłosiła się do Urzędu Miasta, żeby odrabiać dług. – Postanowiłyśmy, że w soboty i w niedziele będziemy chodzić na cztery godziny, żeby odrabiać. Ale jak trochę odrobiłyśmy, to nam zaczęło brakować na następny czynsz.
W dniu wypadku, w niedzielę 8 listopada 2015 roku, namawiała córkę, żeby tego dnia nie sprzątały ulic. 11 listopada 34-letnia Anna miała mieć urodziny. – Mówiłam: odpuśćmy sobie, bo trzeba mieszkanie ogarnąć, przyjdą chrzestni. Ale Ania mówiła: Mamo, będą święta to znowu będzie trochę wolnego i znowu nie pójdziemy, a ten czynsz trzeba jednak płacić. Zdecydowałyśmy, że pójdziemy na te cztery godziny. Ale szczerze mówiąc zwlekałam, bo nie miałam ochoty. Tak jakby mnie coś trzymało w domu. Ale córka chciała iść, no to poszłyśmy.
NIE ZDĄŻYŁYŚMY UCIEC
Do tragedii doszło przy ul. Sobieskiego w Sopocie. Podczas silnej wichury drzewo spadło na obie kobiety. – Sprzątałyśmy między budynkami, większe papiery zbierałyśmy. Nawet jak weszłyśmy na Sobieskiego, to takiego wiatru nie było. Tylko w pewnym momencie usłyszałam jakiejś trzaski. I mówię: Ania, uciekajmy. Nie zdążyłyśmy. Po prostu nie udało się nam.
– Pamiętam moment, jak już po wszystkim było, jak już te drzewa na nas zleciały. Przydusiły Anię, tak obok mnie leżała. A ja na klęczkach byłam i krzyczałam „ratunku”. Chciałam, żeby mi córeczkę ratowali jak najszybciej – opowiada pani Jolanta.
58-latka trafiła do szpitala. Kiedy się wybudziła, pytała swego brata o córkę. Myślała, że gdzieś jest w szpitalu, może w sali obok. – Biedny, nie mógł mi powiedzieć, że ona już jest pochowana. Nie mógł. Bał się po prostu. Ja go rozumiem, bo ja bym mu też nie powiedziała.
ŚMIERĆ DZIECI
O śmierci córki poinformowała panią Jolantę psycholog. – Jakoś tak powiedziała, że to przyjęłam. Później miałam wyrzuty: Boże, mogłam ja zginąć, a nie ona. Ona taka młodziutka. Mogła mieć jeszcze dzieci. Jakoś tak mi te wszystkie dzieciaczki umknęły. Zresztą wszystko, co było takie naprawdę dobre, poumykało mi.
Syn Darek zginął wcześniej w wypadku samochodowym. – Był chorowity, bo miał dwie operacje na nerki. Kiedy lekarze stwierdzili, wszystko jest dobrze i nie będzie potrzebna trzecia operacja, to z drugiej strony dostaliśmy w łeb. Poszedł z sąsiada synem do samochodu, wsiadł i pojechali gdzieś pod Szemud. No i zabili się. Mówię, że życie trochę daje mi w kość.
PANI JOLA TO DOBRY DUCH PRZEDSZKOLA
– Tęsknimy wszyscy i to bardzo. Pani Jola to taki dobry duch naszego przedszkola – opowiada dyrektorka placówki Beata Kwapich. – Pani Jola pracuje w przedszkolu od 28 lat. Przewinęło się przez ten czas wiele pokoleń dzieci. Wszyscy panią Jolę pamiętają. Pamiętają jej dobre serce, jej życzliwość, jej uśmiech. To, że nigdy nikomu nie odmówiła pomocy. Wiedziała wszystko o przedszkolu. Wiedziała, gdzie mamy pochowane różne rzeczy, których teraz nie możemy znaleźć.
Dyrektorka podkreśla, że pani Jolanta kłopoty zawsze zostawia za furtką przedszkola. – Przychodzi i jest uśmiechnięta, radosna, ma w sobie tyle ciepła. Takie coś trzeba w sobie mieć. Tego się nie da nauczyć. To jest pewien dar. Pani Jola go ma.
Rodzice dzieci cenią sobie bezinteresowność, dobroć i pogodę ducha niani. – Zawsze wita i żegna uśmiechem, daje optymizm na cały dzień. Ale to też taka osoba, która jest bardzo potrzebna w pierwszych dniach przedszkola rodzicom i maluchom. Pomaga przejść przez rozstanie rodzica z dzieckiem i adaptację dziecka w przedszkolu. Pani Jola potrafiła życzliwie zająć się maluszkami, pokazać im wszystko, przytulić czy pocałować – jak trzeba było. I to chyba wszyscy rodzice najbardziej doceniają i pamiętają – mówi jedna z matek Katarzyna Januszewicz.
DOBROĆ WRACA PODWÓJNIE
– Rozsiewając tyle dobra wokół siebie, to dobro teraz do niej wraca podwójnie. W postaci pomocy, życzliwości, ofiarności ludzi, którzy dzwonią i deklarują pomoc – mówi Beata Kwapich. – Pani Jola powolutku, małymi kroczkami wraca do zdrowia. A my pomagamy i będziemy pomagać.
Pani Jolanta potrzebuje wsparcia na rehabilitację i dalsze leczenie. W niedzielę w Sopocie przyjaciele zorganizowali koncert i kiermasz charytatywny, na który przybyły tłumy mieszkańców Trójmiasta. Udało się zebrać prawie 12,5 tysiąca złotych.
Panią Jolantę wspomóc może każdy. Caritas uruchomił na ten cel osobne konto: 13 1160 2202 0000 0001 0431 3691. Zgromadzone pieniądze zostaną przeznaczone na pokrycie kosztów leczenia i rehabilitacji pani Joli oraz zakup sprzętów ułatwiających samodzielne funkcjonowanie.
JEST CIĘŻKO, ALE NIE PODDAJĘ SIĘ
– Jest ciężko, jest naprawdę bardzo ciężko. W moim przypadku to nie wiem, ile człowiek może znieść – mówi pani Jolanta. – Czasami się martwię, czy będę mogła chodzić. Jeszcze nie wiadomo, czy będę jeździć na wózku. Mam dobrych sąsiadów, koleżanki, to zawsze ktoś mi pomoże.
Po wyjściu ze szpitala pani Jola chce odwiedzić cmentarz. – Pójdę zapalić świeczkę i pożegnam to moje dziecko. A druga rzecz, to pójdę do pracy, do dzieciaczków. Tego gwaru mi jest brak. Śmiesznych sytuacji, bo zawsze się tam coś wydarzy.
Sopocianka nie załamuje się. – Trudno, muszę się trzymać. Nie mogę się poddawać. Dzięki wsparciu tych wszystkich ludzi, którzy dokoła mnie są, mam wiarę. Muszę dać radę. Nie mogę się załamać, bo to by było najgorsze.
Posłuchaj reportażu Eweliny Potockiej: