– Nazywają mnie tatą, bo nie mają innej rodziny. W Afryce dzieci nie jedzą, żeby się najeść. Jedzą, żeby przetrwać – opowiadał Sam Childers, znany też jako „Kaznodzieja z karabinem”.
Sam Childers jest misjonarzem, który wyjechał do Afryki, aby pomagać. Były dealer narkotykowy obecnie jest działaczem (i założycielem) fundacji Angels of East Africa zajmującej się ratowaniem dzieci w Sudanie Południowym i Ugandzie. Ewelinie Potockiej opowiedział o swojej pracy i burzliwej przeszłości.
Ewelina Potocka, Radio Gdańsk: Panie Childers, kim pan jest?
– Sam Childers, Machine Gun Preacher: To bardzo trudne pytanie, a odpowiedź na nie jest skomplikowana. Sam Childers znany był jako najbardziej nieprawdopodobny. Najbardziej nieprawdopodobny, by cokolwiek osiągnąć w życiu. Wygląda na to, że dzięki zmianom, które przeszedłem w ciągu lat, Bóg zaczął otwierać przede mną wiele drzwi. Dla wielu znany jestem jako kaznodzieja z karabinem, człowiek, który ratuje dzieci.
– Ale myślę, że wielu znany jestem przede wszystkim jako człowiek, który niesie przesłanie nadziei. Nieważne, czy jesteś biedakiem żyjącym na ulicy czy bogaczem, czy mieszkasz w kartonie czy w posiadłości. Wszyscy ludzie na całym świecie, niezależnie od tego, gdzie mieszkają, szukają nadziei. I myślę, że te wieści głoszę na całym świecie i dlatego ludzie mnie teraz znają.
Poszukiwanie nadziei. Każdy chce ją znaleźć, ale czasami jest to takie trudne…
– Tak. I nadziei szukają też ludzie bardzo bogaci i sławni, urodzeni w czepku. Ja tak nie miałem. Urodziłem się chrześcijańskiej rodzinie z klasy średniej. Nie uczyłem się. 30 lat temu nie umiałem pisać i czytać. Stąd też stwierdzenie, że mogłem nie mieć żadnej szansy na sukces.
To była pierwsza część pytania. A kim byłeś?
– Urodziłem się w dobrej rodzinie. Gdy byłem mały odpowiadałem, że w przyszłości chcę zostać kaznodzieją. Ale gdy miałem 11 lat zacząłem brać narkotyki, nie wiem czemu. W Ameryce imponują nam ludzie, którzy mają ładne buty, piękne samochody. Wydający pieniądze. Jako nastolatkowie myśleliśmy: chcę być częścią tego świata, chcę się wpasować. Dlatego zacząłem zadawać się ze starszymi dzieciakami.
– Zacząłem palić marihuanę. Jak miałem 12 lat, zacząłem eksperymentować z alkoholem, gdy miałem 13 lat eksperymentowałem z innymi narkotykami. W wieku 15 lat zacząłem brać kokainę i nie dbałem już o to, czy jestem popularny wśród rówieśników. Po prostu byłem uzależniony od narkotyków.
Fot. Facebook.com/mgpsamchilders
– Zacząłem zajmować się dilowaniem, wyprowadziłem się z domu. Potem przemycałem narkotyki między stanami. Wpadłem dość głęboko w ten narkotykowy świat. Z bronią osłaniałem narkotykowe transakcje. Byłem pewnie w tym świecie najgłębiej, jak tylko się da. Pewnego dnia wdałem się w krwawą jatkę w barze. Było wielu zabitych i rannych. Ja też omal nie zostałem zabity. Tego dnia powiedziałem sobie: mam dość. W drodze do domu postanowiłem, że porzucam ten świat. Wraz z rodziną wróciliśmy do mojego rodzinnego miasta i zacząłem nowe życie.
– Przez dwa lata powoli zmieniałem moje życie. Pewnego dnia wszedłem do kościoła i oddałem je Chrystusowi.
Pamiętasz, gdy po raz pierwszy zdecydowałeś się na wyjazd do Afryki? Pierwszą, trudną decyzję.
– Gdy byłem w kościele w czerwcu 1992 był tam ksiądz, który przepowiedział, że pojadę do Afryki. Pamiętam, że wtedy dziwiłem się temu – co ja będę tam robił? Jestem biały, nie jadę. Tymczasem jesienią 1998 znalazłem się w Afryce. Pojechałem na pięciotygodniową misję i nigdy nie myślałem, że jeszcze tam powrócę. Wpadłem w środek wojny domowej. Pięć tygodni wydłużyło się do całego życia. Mieszkam teraz w Afryce.
Afrykańskie dzieci, jak cię traktują? Jak ojca, kaznodzieję, wybawcę?
– Nazywają mnie różnie. Ojciec, tata, albo po imieniu. Jestem tam, by być dla nich, kogokolwiek pragną. Ale większość z nich nazywa mnie tatą, bo nie mają innej rodziny.
Kto cię wspiera? Jak wygląda twoja drużyna?
– Nasza organizacja rozrosła się w ciągu lat. Mamy własnego PR-owca, Kevina Evansa. Mamy własną ekipę w biurach w USA, Angels of East Africa. Jest więc cała drużyna, która wspiera nas, by świat usłyszał o tym, co robimy. Jest też 5 – 6 stałych pracowników w USA i wielu wolontariuszy. W Afryce, jeśli spojrzysz na wszystkie projekty od nauczycieli, przez ochroniarzy, matki, które opiekują się dziećmi, kucharzy, wszyscy, którzy pracują non profit w we Wschodniej Afryce to około 100 osób. Nasz cel życiowy to edukowanie i ratowanie dzieci.
„Biedne dzieci w Afryce”. Tak często mówimy bez zdawania sobie sprawy, jak jest naprawdę. Opowiedz nam o tym, jak wygląda tam smutna rzeczywistość.
– Jezus mówił, że zawsze będziemy spotykać biedaków koło siebie. Nawet tutaj w Polsce mamy osoby, które potrzebują jedzenia, schronienia. Takie sytuacje mamy na całym świecie. Ale ludzie nie zdają sobie sprawy, że w Afryce sytuacja jest tysiąc razy gorsza niż tutaj.
Fot. Facebook.com/mgpsamchilders
– W Ameryce nikt nie chodzi głodny, chyba, że twoi rodzice są uzależnieni od narkotyków. Nasz kraj daje jedzenie. Mamy państwo opiekuńcze. Dostajesz darmowe mieszkanie, jedzenie, płacą ci za rachunki. A Afryce tego nie ma. Jeśli głodujesz w Afryce, to może się dziać przez dzień, dwa, trzy… Dzieci nie jedzą tam, aż się najedzą. Nikt tak nie robi. Jedzą tylko po to, by przetrwać.
– Warto mieć w głowie, że w Południowym Sudanie znów mamy wojnę domową. Ostatnio podpisano tam traktat pokojowy, ale pokoju nadal nie ma. Pojawiają się wręcz plotki o kolejnej wojnie domowej. Południowy Sudan to miejsce pełne wyzwań. Jest też niestabilny. Moim zdaniem problemy stwarza sam prezydent Północnego Sudanu, Omar Al-Baszir. To przez niego od lat mamy tam chaos i wojny plemienne, a ludzie są zabijani.
– Jakiś czas temu sporo słyszeliśmy o Darfurze, ale teraz ten problem przycichł. Jednak w Darfurze nadal umierają tysiące ludzi. Słyszymy o Jospehie Konym, liderze Armii Bożego Oporu. Jego też finansuje prezydent Baszir. Myślę, że wszystkie problemy we Wschodniej Afryce powodowane są przez prezydenta Baszira. To dla mnie problematyczne, tak mówić, ale taka jest prawda.
Wracając do dzieci, iloma podopiecznymi teraz się opiekujecie?
– W trzech krajach, w których pracujemy, czyli Etiopii, Ugandzie i Południowym Sudanie, mamy pod swoimi skrzydłami ponad 350 dzieci. Ciągle jednak jest więcej dzieci, które wspieramy w inny sposób. Bardzo trudno dostać pracę w we Wschodniej Afryce. Pracuje dla nas dodatkowe 100 osób. Jeśli wiec spojrzysz na wszystkich, którym pomagamy, będą to tysiące ludzi.
Sierociniec, który wybudowaliście, cały czas funkcjonuje?
– To już teraz sześć sierocińców. Mamy jeden w Południowym Sudanie, który jest jednym z największych. Mamy też kilka mniejszych projektów w Ugandzie. Jest bardzo duża farma w Północnej Ugandzie, gdzie pomagamy dzieciom-żołnierzom i ofiarom wojny, dziewczynkom i chłopcom. W wielu rejonach zapominają o kobietach, które też potrzebują pomocy. Mamy więc projekt dla kobiet, gdzie uczymy ich jak funkcjonować, jak sprzątać, gotować. Po takim trzyletnim programie część z nich jedzie do miasta, gdzie dostają prace w kilkugwiazdkowych hotelach.
– Mamy też duży projekt w Etiopii. Właśnie kończymy budować sześciopiętrowy obiekt, z kawiarnią, piekarnią, hotelem. Chodzi o to, by nauczyć młodzieży od 16 do 26 roku życia różnych zawodów i docelowo wysłać je na uniwersytet. Nasza misja teraz to nie tylko ratowanie małych dzieci. To dawanie też nowej szansy młodzieży.
Chętnie się uczą?
– Nie wiem, jak jest w Polsce, ale w Ameryce dzieci nie chcą chodzić do szkoły. Robią wszystko, by tylko do niej nie musieć iść. Ale w krajach afrykańskich, w których pracuję, dzieci pragną chodzić do szkoły. Dla wielu z nich to wręcz marzenie życia. Dla tego niewielkiego procentu, który nie chce chodzić do szkoły, mamy farmę. Tam uczą się jak ciężko pracować i zdobywają konkretne doświadczenia.
Fot. Radio Gdańsk/Rafał Nitychoruk
Czujesz, ze zmieniasz świat?
– W internecie piszą o mnie dobre i złe historie. To dobrze, wierzę w wolność słowa. Ale w listopadzie 2013 otrzymałem Nagrodę Matki Teresy. To największa nagroda światowa dla tych, którzy walczą o sprawiedliwość. Muszę więc robić coś dobrego, skoro otrzymałem taką nagrodę. Przez lata otrzymywałem wiele różnych nagród, jednak nic nie było tak wyjątkowe jak właśnie wyróżnienie im. Matki Teresy. Gdy przyjąłem tę nagrodę, nie mogłem jej przyjąć za to, co zrobiłem, a za to, co dopiero zrobię. Myślę o tym każdego dnia – nie chodzi o to, co robiłem w przeszłości, ale o to, co zrobię jutro. Patrzę w przyszłość.
Posłuchaj całego wywiadu:
English version of interview (oryginalny wywiad w języku angielskim):
tłum. Ewelina Potocka/oprac. Maria Anuszkiewicz