12 lat stoczniowcy i związkowcy z Solidarności z Gdańska, Gdyni i Szczecina musieli stawiać się przed sądami różnych instancji. Za udział w manifestacji w obronie stoczni w 2002 roku w Warszawie dostali wyroki w zawieszeniu.
Często jeździli do stolicy na własny koszt. Zdarzało się, że rozprawy były odwoływane i przekładane. Ciągnące się przez lata procesy dla wielu z nich jeszcze się nie zakończyły. Niektórzy czekają na rozprawy, tym razem za manifestację z 2009 roku.
– Akcja policji w Warszawie, potem prokuratury i sądu, była zaplanowana. Zostaliśmy w nią wciągnięci i w jej przebiegu skazani – uważa rzecznik NSZZ Solidarność Marek Lewandowski. – Miałem mnóstwo zdjęć, udało mi się sfotografować moment zatrzymania Hieronima Chmielewskiego ze stoczni. Został pobity przez prowokatorów policyjnych w cywilu. Na ziemię rzuciło go wtedy czterech łysych facetów w lotniczych ortalionach, uzbrojonych i przeszkolonych do takich akcji. To był jakiś absurd.
O fakcie pobicia stoczniowca i innych przykładach nadużycia środków przymusu przez policjantów została zawiadomiona prokuratura. Ta jednak nie znalazła świadków ani sprawców, mimo że związkowcy dostarczyli śledczym zdjęcia. Zdaniem stoczniowców to było ostrzeżenie od władzy, że mają siedzieć cicho i nie protestować w obronie stoczni.
Do akcji policyjnej i rzekomej napaści przed gmachem Urzędu Rady Ministrów (URM) doszło 22 października 2002 roku podczas manifestacji w obronie przemysłu stoczniowego. W demonstracji zorganizowanej przez „Solidarność” uczestniczyło ok. 3,5 tys. stoczniowców z Gdyni, Gdańska i Szczecina wspieranych przez grupę górników i hutników. Manifestanci protestowali w obronie polskich stoczni i swoich miejsc pracy. Policja użyła armatek wodnych. Doszło do prowokacji.
– Gdy udałem się na komisariat na ul. Wilczą, komendant poinformował mnie, że było tam 200 policjantów po cywilnemu. To byli właśnie ci mężczyźni ogoleni na łyso, z klubowymi szalikami, którzy rzucili się na Hirka – opowiadał wiceprzewodniczący gdańskiej „Solidarności” Roman Kuzimski.
KOGO ZATRZYMYWALI FUNKCJONARIUSZE?
W ręce policji trafiły osoby przypadkowe, które nie uciekały przed policją, bo nie miały żadnego powodu. Kuriozalna była sytuacja, gdy stoczniowiec wyszedł do toalety z autobusu i został zatrzymany przez policjantów po cywilnemu, którzy nie byli nawet na manifestacji.
– Zastosowano odpowiedzialność zbiorową – mówi Kuzimski, który sam został powalony na ziemię, gdy stał w kamizelce związkowej i stoczniowym kasku. – Mnie przewrócono, wykręcono ręce i próbowano wciągając mnie do radiowozu. Byłem dobrym kandydatem na „bandziora”.
Ten sam los spotkał towarzyszącego mu policyjnego oficera łącznikowego po cywilnemu, którego przed poturbowaniem uratowała policyjna „blacha”.
– Okazało się, że nasze obawy były uzasadnione. Ludzie byli zdecydowani i zdesperowani, ale nie agresywni. Nie atakowali policjantów. Były emocje, ale utrzymane w ramach dozwolonych prawem, mimo prowokacji, jak ta z przeszukaniem naszego związkowego poloneza i zatrzymaniem kierowcy. Skandalem było to, że stoczniowcy byli zatrzymywani, gdy manifestacja była już rozwiązana, kiedy jej uczestnicy schodzili do autobusów – relacjonuje Kuzimski, który był słuchany przez warszawski sąd jako świadek.
Z relacji związkowców wynika, że dokonywali zatrzymań policjanci, którzy nie widzieli wcześniej ani samej manifestacji, ani jej uczestników.
Aleksandra Kozickiego, ówczesnego wiceprzewodniczącego „Solidarności” Stoczni Gdynia i Ryszarda Szredera, kierowcę Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, zatrzymano za „przewożenie niebezpiecznych materiałów i spowodowanie zagrożenia publicznego”, kiedy wieźli legalnie zakupione, atestowane petardy. Szredera skuto kajdankami, Kozickiemu grożono pistoletem. Warszawski Sąd Rejonowy uniewinnił ich obu od kuriozalnego zarzutu.
Zatrzymano też 15 innych stoczniowców. Dwunastce z nich postawiono zarzut czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego. Jeden ze stoczniowców trafił na trzy miesiące do aresztu. Sprawy najczęściej kończyły się uniewinnieniem. Skazano – i to zaocznie – czterech manifestantów. Ludziom postawiono zarzuty napaści na policjantów, ale nie ma pokrzywdzonych, nie wiadomo, kogo rzekomo napadali stoczniowcy.
Na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata skazany został Andrzej Kołodziej, jeden z przywódców strajku Sierpnia 1980 r. – honorowy Obywatel Miasta Gdańska, przywódca strajku w 1980 roku w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski – oraz trzej inni stoczniowcy.
Sąd wobec wszystkich oskarżonych wymierzył karę jednego roku pozbawienia wolności, zawieszając ją na okres próby na dwa lata – poinformowała rzecznik prasowa Sądu Okręgowego w Warszawie Ewa Leszczyńska Furtak.
W tej sprawie sąd miał duże trudności z ustaleniem miejsca pobytu oskarżonych, dodaje pani rzecznik. Oskarżeni nie zawsze odbierali korespondencję. Sąd dysponował takimi środkami, jakimi mógł, ale nie było współpracy z oskarżonymi.
Wyrok zapadł 4 września 2013 roku. 20 maja 2014 roku się uprawomocnił. Obszerny materiał dowodowy i bardzo duża ilość świadków oraz wielotomowe akta powodowały wydłużenie procesu. Wysokość kar?
Oskarżeni dopuścili się czynnej napaści na funkcjonariuszy, używając drzewców od flag, petard etc. Czy ta manifestacja była manifestacją pokojową? Zdaniem sądu oskarżeni zachowywali się agresywnie w stosunku do policjantów, którzy dbali o bezpieczeństwo tej manifestacji, dodaje rzecznik warszawskiego sądu
FARSA PRZED SĄDEM. PROKURATURA NIE WIDZI PROWOKACJI
Wyroki często były wydawane pod nieobecność oskarżonych. Zaangażowano masę środków finansowych. Przesłuchano 800 świadków, by udowodnić winę, której nie było. Polska wydała pieniądze na proces, w którym są oskarżeni a nie ma pokrzywdzonych. Nie ma wymiernej szkody, ale jest chęć sądu, by jakoś uzasadnić tak przewlekłe, kosztowne postępowanie i pokazać, że władza ma rację – komentuje Kołodziej.
Nie mamy wątpliwości, że to była kompromitacja systemu, który w wolnej Polsce miał stać na straży praw obywatelskich,byliśmy porażeni sposobem działania sądów i prokuratur w „tzw. wolnej Polsce”. Pamiętałem takie wyroki wydawane za PRL u a teraz w 2014 roku usłyszałem, że znów jestem skazany i to zaocznie- mówił Kołodziej
GŁOS MA OBRONA
Wielokrotnie składaliśmy wnioski o pisemne uzasadnienie wyroku. Były apelacje. Prawnicy z naszej kancelarii wielokrotnie i dokładnie analizowali kwestie proceduralne – mówił mecenas Roman Nowosielski. – Ludzie zaprotestowali, mieli do tego prawo. Robili to zgodnie z prawem. Łamania prawa dopuszczali się prowokatorzy działający na zlecenie kogo innego. I dało się to udowodnić na podstawie filmów, które robili dziennikarze. Ci którzy rzucali racami, czynili szkody, byli agresywni. To byli ludzie podstawieni, którzy nie byli członkami Solidarności. Informowali o tym biegli wskazywani przez sąd. Nie byli to adwokaci wynajęci przez „Solidarność”. Uważam wszystkie osoby skazane za niewinne. Oskarżyciele nie chcieli odpuścić, a my, jako adwokaci stoczniowców, widzieliśmy, że ci ludzie są niewinni. Dlatego nie mogliśmy dopuścić do tego, by ich tak traktowano. I tak udało się wielu wybronić. Upór organów ścigania był dla mnie niezrozumiały. W normalnym trybie powinno się to było skończyć po dwóch, trzech latach. Po pierwszej instancji. Prokuratura nie chciała się przyznać do tego, że ewidentnie były tam osoby, które były prowokatorami i że ma słaby materiał dowodowy. Jeden z oskarżonych został oskarżony o pobicie a nie było pobitego.
O tym też rozmowa Anny Rębas z mecenasem Nowosielskim:
Inny uczestnik manifestacji, która miała miejsce 6 lat później, został oskarżony o pobicie 79 policjantów. To wieloletni pracownik Stoczni Gdańskiej Zbigniew Stefański.
– To była jakaś farsa – śmieje się Stefanski. – Byłem w niebieskich beretach, ale nawet ja nie dałbym rady kilkudziesięciu uzbrojonym funkcjonariuszom w kaskach i z tarczami. Prokuratura była jednostronna i uparta. Nie chciała wychwycić osób, które nie są z Solidarności, robiły celowo zadymę i nie chciała tych ludzi wyszukać i postawić przed sądem.
Prokurator powinien dokładnie te sprawy badać, a tego nie robił, mówił Nowosielski. Prokurator zachowywał się tak, jakby nie widział prowokacji. Orzekając wymiar kary, sąd zastosował ostatnio spotykaną w podobnych przypadkach kwalifikację i wyrok. Prawnicze armaty wytoczone przeciwko stoczniowcom były ciężkie, bo był to art. 223 kk (Kto, działając wspólnie i w porozumieniu z innymi osobami lub używając broni palnej, noża lub innego podobnie niebezpiecznego przedmiotu albo środka obezwładniającego, dopuszcza się czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego lub osobę do pomocy mu przybraną podczas lub w związku z pełnieniem obowiązków służbowych, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10).
Polityczne zmiany również nie zatrzymały postępowania przed prokuratorami i sądem wobec związkowców. Niezawisłość sądów i niezależność prokuratorów w tym czasie była jedynie hasłem, mówią skazani stoczniowcy.
– Zostaliśmy zatrzymani, oskarżeni i skazani, i to bez wezwania na rozprawę – ironizuje Andrzej Kołodziej.
– To był spektakl polityczny, dodaje Roman Kuzimski, wówczas lider „Solidarności” w Stoczni Gdynia, jeden z organizatorów protestów z 2002 r. Zeznawał w procesie jako świadek. Stoczniowcy walczyli o przetrwanie przemysłu stoczniowego. – To był wyraźny przykład tego, że w tej sprawie działały jakieś „trzecie siły”. I sąd powinien to wykryć, ale tego nie zrobił.
Więcej na ten temat w reportażu Anny Rębas, Stoczniowcy przed Temidą. Można go posłuchać >>> TUTAJ
Anna Rębas/puch