– Nie odczuwało się strachu. Człowiek przyzwyczajał się do sytuacji – tak wydarzenia z sierpnia 1944 roku w rozmowie z reporterką Radia Gdańsk wspomina Maria Olszańska, pseud. „Maria”, „Szweda”, łączniczka i sanitariuszka Powstania Warszawskiego.
Pani Maria Olszańska to wysoka, szczupła blondynka. W tym roku skończyła 91 lat. Przeżycia sprzed ponad 70 lat opisuje bardzo niechętnie.
BOMBARDOWANIE PRZY HOŻEJ
– Jak nas przysypało na ulicy Hożej, to było mnóstwo trupów. Cywile chowali się w bramach. Tam akurat padły trzy pociski. Nasz dowódca powiedział: „wszyscy do schronów”. Dalej siedzieliśmy spokojnie i robiliśmy te waciki. Nie ruszaliśmy się. W końcu usłyszeliśmy: „To rozkaz!”, więc wszyscy pospiesznie przebiegliśmy do piwnicy – nie było wtedy żadnych schronów – wspomina pani Maria.
– Słyszeliśmy nad głowami świst zrzucanych pocisków. Aby nie popękały nam bębenki w uszach, musieliśmy szeroko otwierać usta. Kiedy weszliśmy do piwnicy, wyjęłam tampon, który jakoś udało mi się zrobić wcześniej. Nosiłam go zawsze w kieszeni, razem z buteleczką kwasu borowego. Nalałam zawartość na tampon i dzięki temu mogłam jakoś oddychać. Wiele osób się dusiło po dłuższym siedzeniu w ukryciu – dodaje.
Uwięzionym w piwnicy udało się zrobić przekop na ulicę. Przeniesiono rannych i wszyscy wyszli na podwórze. – Ci, którzy schowali się w bramie, zginęli wszyscy. Wydobywaliśmy ciała spod gruzów, bo myśleliśmy, że ktoś jeszcze może żyć. Wśród gruzów zobaczyłam ludzką rękę. Krzyknęłam: „Chłopcy, człowiek!”. Nagle dostałam gęsiej skórki. To była sama ręka.
„NA RANNYCH PATRZYŁO SIĘ JAK NA MIĘSO”
– Od początku byłam sanitariuszką. Wszystkie odłamki wyciągali bez żadnych środków przeciwbólowych. Wtedy nie mieliśmy do tego dostępu, wszystko szybko się pokończyło. Powiedziałam naszemu porucznikowi Morwie, że chcę być tylko łączniczką. Niestety nie udało mi się. To znaczy udało – byłam łączniczką, ale musiałam być też sanitariuszką. Na rannych już potem patrzyło się jak na mięso. Z tym, że ja nie mogłam słuchać tego wycia, opatrywali to wszystko na żywca. Najgorsze jest to, że nie mogliśmy im dać nawet wody. – przyznaje z żalem pani Maria.
Życie pani Marii nie ograniczało się wyłącznie do opatrywania rannych. – Nocami, gdy było spokojnie, kręciłyśmy waciki. Potem trzeba było je przenieść do wyjałowienia na Poznańską.
URATOWAŁY „GUSTAWA”
– We czwórkę, w tym z inną łączniczką, Julią Kozerską, uratowaliśmy naszego kapitana Ludwika Gawrycha, pseudonim „Gustaw” – wyznaje pani Maria – był przy Placu Dąbrowskiego w Warszawie i musiałyśmy go stamtąd wydostać, bo tam już zbliżali się Niemcy. Tam była makabryczna droga przez ruiny, ulicą Morską. Ruiny sięgały do wysokości drugiego piętra. Szłyśmy z noszami, potykając się. Udało nam się dojść do Placu Dąbrowskiego, gdzie dostaliśmy się pod obstrzał niemieckich karabinów. Był z nami też porucznik Morwa. Co rusz to nas oświetlali rakietami. To było straszne przeżycie.
Rakiety reagowały na najmniejszy ruch. Jeżeli wyczułyby choćby najmniejsze poruszenie, to od razu wystrzeliwały.
– Trzeba było kłaść nosze na te ruiny i trwać zupełnie nieruchomo. Niemcy świecili na nas przez pół minuty, może dłużej. Jak rakiety przestały świecić, znowu ruszaliśmy w drogę. Najgorszy był powrót z kapitanem „Gustawem”. On miał ponad 1,9 m wzrostu, jego nogi zwisały z noszy. Był taki wielki – dodaje.
„WE WRZEŚNIU ŻULIŚMY JĘCZMIEŃ”
– Mieliśmy poranione usta, bo we wrześniu żuliśmy jęczmień – opowiada pani Maria. – To, co mogliśmy przeżuwaliśmy i połykaliśmy, resztę wypluwaliśmy. Ludzie, co mieli na początku, to dawali, ale potem, we wrześniu, już wszystko się skończyło.
Jaki był dzienny przydział żywności w czasie powstania? – Przydział na dzień to było 5 Junaków i 3 kostki cukru albo odwrotnie, nie pamiętam. Junaki to były takie ohydne, potwornie silne papierosy – straszne rzeczy.
„CHCIELIŚMY BYĆ GOSPODARZAMI WARSZAWY”
– Tak czy siak Niemcy by nas wykończyli – tłumaczy pani Maria. – Wykończyliby nas przy kopaniu tych okopów. Nie wiedzieliśmy, czy mieli między sobą zdanie takie czy inne, czy były jakiekolwiek kontrowersje. Wiedzieliśmy, że jest porozumienie z Londynem, Stalinem i z Francją. Że będzie powstanie i natychmiast Anglia i Francja wypowiedzą wojnę Niemcom. To u nas było. Więc, jak mieliśmy nie rozpocząć powstania, jeżeli do Pragi zbliżały się już wojska radzieckie? Chcieliśmy być gospodarzami Warszawy. Według mnie i mojego AK-owskiego otoczenia, powstanie musiało być. W związku z tym, że i Anglia i Francja miały wypowiedzieć wojnę. Zostało zawarte porozumienie ze Związkiem Radzieckim, czyli ze Stalinem.
– Tymczasem porozumienia między Anglią a Rosją nie było. A nawet jeżeli było, to Rosja okłamała. A jednak nie wypowiedzieli wojny. A jednak Teheran i Jałta miały z tym coś do czynienia. Polityka to jest dla mnie coś okropnego. To jest coś zgniłego. Jeden drugiego będzie oszukiwał. – podsumowuje swoje wspomnienia.
Polita