Koniec procesu w sprawie katastrofy śmigłowca w Czystej koło Słupska. Prokuratura chce kary półtora roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat dla pilota helikoptera.
Amerykanin Mark B. broni się, że nie kierował podczas lotu niezarejestrowanym śmigłowcem, a jedynie ratował helikopter przed rozbiciem i przejął stery od właściciela, rolnika z okolic Słupska.
TEN HELIKOPTER NIE POWINIEN W OGÓLE WYSTARTOWAĆ
Śmigłowiec spadł z wysokości około 150 metrów, bo jednocześnie zgasły oba silniki. Na pokładzie było siedem osób, w tym dwoje dzieci. Nikt nie zginął, jedna osoba miała złamaną nogę. – Na podstawie zebranego materiału dowodowego, zeznań świadków i opinii biegłego wnoszę o uznanie Marka B. za winnego zarzucanych mu przestępstw i wymierzenia mu kary półtora roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat oraz grzywny w wysokości 1,2 tys. złotych. Nie ma wątpliwości, że to Mark B. pilotował śmigłowiec, chociaż helikopter nie był dopuszczony do ruchu i nie powinien w ogóle wystartować – argumentowała prokurator Beata Borzemska.
„URATOWAŁEM TYCH LUDZI”
Emerytowany pilot wojsk amerykańskich Mark B. podkreśla, że jest niewinny. – Nie byłem pilotem tego śmigłowca, Siedziałem obok. Gdy zgasły silniki, przejąłem stery, by ratować życie tych ludzi i swoje. Biegły był stronniczy w tej sprawie. Zamiast dostrzec to, że uratowałem siedem osób, przypisuje mi winę za rozbicie śmigłowca. To nie ja byłem jego właścicielem. To nie na mnie ciążył obowiązek rejestracji i przeglądów technicznych. Użyłem swojej wiedzy i umiejętności, by wylądować śmigłowcem z wyłączonymi silnikami. To wszystko – mówił w mowie końcowej oskarżony Amerykanin.
Wyrok w tej sprawie Sąd Rejonowy w Słupsku ogłosi za dwa tygodnie.
Mark B. (w kraciastej koszuli) twierdzi, że uratował pasażerów śmigłowca. Fot. Radio Gdańsk/Przemysław Woś
ZGASŁY OBA SILNIKI
Do katastrofy doszło w maju 2014 roku. Śmigłowiec należący do rolnika Jana G. leciał z okolic Koszalina pod Słupsk. Nad miejscowością Czysta zgasły oba silniki. Biegli nie ustalili dlaczego. Mark B. jako doświadczony pilot wojskowy wykonał manewr tak zwanej autorotacji. Śmigłowiec wylądował, ale z dużą siłą. Przewrócił się i rozbił. Na szczęście nikt nie zginął. Właściciel śmigłowca Jan G. dobrowolnie poddał się karze w osobnym procesie.
Przemysław Woś/mili