Kevin znów się zgubi, a Bruce Willis (jeszcze z włosami) uratuje świat. Denerwują nas, ale bez nich nie ma świąt

Idą święta, a wraz z nimi maraton… powtórek. Od lat w zasadzie stacje telewizyjne w tym czasie nie oferują nam nic nowego. Kevin zostanie sam w domu, nieśmiertelny John McClane ponownie uratuje wieżowiec albo lotnisko, a Marty McFly zabierze nas w przyszłość. I co ciekawe, wcale nam to nie przeszkadza.

Zgodnie z futurystyczną wizją roku 2015 z filmu „Powrót do przyszłości 2”, od co najmniej dwóch lat powinniśmy poruszać się na latających deskach. O ile ta wizja przyszłości okazała się nieco chybiona, o tyle są rzeczy, których od pewnego czasu możemy być pewni. Jedną z nich jest świąteczny program telewizyjny.

BEZ KEVINA NIE MA ŚWIĄT

Wydaje się, że stacje telewizyjne doskonale wiedzą, co robią. Z danych opublikowanych przez portal wirtualnemedia.pl, jasno wynika, co chcą oglądać Polacy. W poprzednie święta tradycyjnie najwięcej widzów przed telewizory zgromadził film „Kevin sam w domu”, który w wigilię oglądało 4,33 mln telewidzów.

Internauci już raz udowodnili, jak ważna jest dla nich tradycja. Kilka lat temu jedna ze stacji telewizyjnych ogłosiła, że w tym roku Kevina nie będzie. Reakcja internautów była błyskawiczna, i skuteczna. W ostatniej chwili stacja zmieniła zdanie, a film tradycyjnie pojawił się w ramówce.

„Kevin sam w domu” jest niekwestionowanym liderem emisji. Komedia z 1990 roku na stałe wpisała się w klimat świąt. Od ponad 13 lat powraca w okresie Bożego Narodzenia, wywołując tyle samo radości, co kpiny. Prawda jest jednak taka, że i ci, co krytykują, i ci, co chwalą na pewno go obejrzą. A przynajmniej fragment.

ŚWIĄTECZNE PEWNIAKI

„Drażliwych pewniaków” jest więcej. Choć już nie tak świąteczny, nierozerwalnie kojarzy się nam z Bożym Narodzeniem. Niezniszczalny, nieugięty i – co ważne – jeszcze miejscami zachwycający bujną czupryną Bruce Willis „uratuje” każde święta.
Fabuła jest prosta: „terroryści opanowali budynek. Może ich powstrzymać tylko jeden człowiek”. To historia, którą faszeruje się nas od prawie 30 lat. Ludzie odpowiedzialni za decyzję o kolejnej emisji muszą być co najmniej tak twardzi, jak sam John McClane.

WSZYSTKO, CZEGO POTRZEBUJEMY

Od 2003 roku jedna ze stacji przypomina nam, że wszystko, czego potrzebujemy w te święta to miłość. Jeśli nie lubimy przemęczać się intelektualnie, to najlepszym wyborem będzie świąteczna wersja filmu „Cztery wesela i pogrzeb”, czyli „To właśnie miłość”. Choć nie da się ukryć, że film jest świąteczny, lekki i przyjemny, chciałoby się powiedzieć – DAJCIE ŻYĆ i puśćcie coś innego.

W 2011 roku polscy twórcy poszli w te ślady, wypuszczając kinowy hit – „Listy do M”, który również w święta pojawia się to tu, to tam. Jego kontynuacje powstały w 2015 i 2017 roku. To oznacza, że już od przyszłego roku będziemy mieli jedną część na każdy dzień świąt. TADA!

ZAWSZE JEST EPOPEJA

Z danych opublikowanych na portalu wirtualnemedia.pl wynika, że 25 i 26 grudnia Polacy przed telewizorami spędzają średnio 6 godzin. Każda stacja walczy o jak największy kawałek tego tortu. Jak nas zatrzymać małym nakładem sił? Można np. zaserwować nam czterogodzinny przebój oskarowy z 1963 roku – „Kleopatra”. Jeśli wolimy polską kinematografię, nic straconego. W programie nie zabraknie ponad pięciogodzinnego „Potopu”. Ewentualnie, jeśli ktoś się nad nami zlituje, skończy się na niespełna trzygodzinnych „Krzyżakach”.

Na liście niechlubnych pewniaków na pewno nie zabraknie takich tytułów jak: „Shrek”, „Grinch – świąt nie będzie”, „Książę w Nowym Jorku”, „Witaj Święty Mikołaju” czy „Opowieść Wigilijna” w pięciu wersjach. Pytanie, o czym to świadczy? O naszym olbrzymim sentymencie czy może o niechęci stacji telewizyjnych do przeprowadzania „świątecznych eksperymentów”? Jest takie stwierdzenie, że nie zmienia się zwycięskiej drużyny. I tym chyba się kierujemy – zarówno my jak i stacje telewizyjne. 

jK/mmt

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj