Miały pomagać, a przeszkadzają. Minironda są zmorą części kierowców w miastach. Coraz popularniejsza metoda drogowców na uspokojenie ruchu bywa dla zmotoryzowanych utrapieniem. Jak przyznają, często dochodzi tam do groźnych sytuacji. Krzyki, wyzwiska i dźwięk klaksonu słychać codziennie. – U nas kierowcy głupieją, jak wjeżdżają na ronda. Jeden na drugim wymusza, a przy mniejszym ruchu jeżdżą przez środek wysepek na wprost – mówią zmotoryzowani.
W 2010 roku w Gdańsku były zaledwie dwa minironda. Dziś jest ich trzydzieści. – Zdecydowanie się sprawdzają – uważa Miejski Inżynier Ruchu w Gdańsku – Tomasz Wawrzonek. W jego ocenie minironda bronią statystyki, bo w takich miejscach po prostu jest bezpieczniej. – Może właśnie to poczucie zagrożenia sprawia, że jeździmy tam uważniej i ostrożniej – dodaje.
– To nie jest gdański eksperyment. My tak naprawdę aplikujemy rozwiązania od lat sprawdzające się w krajach, które mają bardzo duże doświadczenie w zakresie bezpieczeństwa ruchu drogowego. Jeśli ktoś jeździ po Szwecji, Holandii, Belgii, to rond i rondek znajdzie tam bardzo dużo – wyjaśnia Wawrzonek.
Budowa jednego minironda to koszt od 10 tysięcy do nawet 300 tysięcy złotych. Drogowcy zapowiadają, że będzie ich jeszcze więcej.
– To nie jest kwestia tego, że Polacy nie potrafią – uważa Tomasz Wawrzonek. – Polski kierowca, który wyjedzie za granicę, dziwnym trafem zmienia zupełnie mentalność – to nie jest tak. My jeszcze nie przyzwyczailiśmy się do rygorów przemieszczania się po mieście. Trochę w nas jest ułańskiej fantazji. Nowości mają swój czas adaptacji – kwituje.
W najbliższym czasie minirondo może zostać zbudowane u zbiegu ulic Fiszera i Bohaterów Getta Warszawskiego, a kilka podobnych w rejonie ulic Śląskiej i Lęborskiej na Przymorzu.
Sebastian Kwiatkowski/pOr