Znanego podróżnika, specjalistę od Syberii, ale też pianistę, żeglarza i lotnika pochowano w Kwaterze Sybiraków na Cmentarzu Łostowickim w Gdańsku. – Wiadomość o śmierci człowieka pełnego pasji i energii życiowej, była dla nas wielkim zaskoczeniem – powtarzali przyjaciele i znajomi, którzy licznie pojawili się, by uczestniczyć w ostatniej drodze Romualda Koperskiego.
Romuald Koperski zmarł w sobotę 23 listopada w rodzinnym domu w Oliwie. Miał 64 lata. Przyczyną śmierci globtrotera była choroba nowotworowa. Raka wykryto u niego podczas specjalistycznych badań przed jego ostatnim lotniczym wyczynem. Koperski z grupą przyjaciół przeleciał wiosną tego roku samolotem AN-2 z Polski do Japonii. Przedsięwzięcie było hołdem złożonym płk. pilotowi Bolesławowi Orlińskiemu, który z mechanikiem Leonardem Kubiakiem, w 1926 roku dokonał przelotu samolotem Breguet z Warszawy do Tokio i z powrotem.
Wiele osób wspomina Romualda Koperskiego jako człowieka renesansu. Znany jest przede wszystkim z książek o swoich syberyjskich podróżach, ale też z bicia rekordu Guinessa w długości gry na fortepianie, samotnego przepłynięcia łodzią wiosłową Atlantyku i wspomnianego przelotu do Tokio.
Poniżej zamieszczamy mowę pogrzebową, która najlepiej oddaje wielość talentów i przedsięwzięć Koperskiego. Napisał ją i wygłosił podczas pogrzebu reżyser, dokumentalista Stanisław Kalisz, który obecnie montuje biograficzny film o Romualdzie Koperskim zatytułowany „Na pasaszok”.
KOPERSKI NA PASASZOK
Kiedy o wygłoszenie kilku słów na dzisiejszym pożegnaniu Romka poprosiła mnie Kasia, przestraszyłem się na całego. Jak pożegnać Przyjaciela, by słowa oddały to, co się naprawdę odczuwa po takiej stracie. No, jak?
Wiecie, jak w ogóle zaczął się ten jego „pojedynek z Syberią”? To stało się w Szwajcarii, Roman pracował tam w firmie od przeprowadzek i jednego razu ekipa trafiła do pałacu jakiegoś hrabiego – strasznego despoty, gbura. I Roman postanowił go wkurzyć do cna, więc zapytał, czy „tę czarną skrzynię” też należy
wynieść?
– to nie skrzynia tylko fortepian Polaczku
– a mógłbym wiedzieć, kto na nim grywa?
– żona. Koncertuje od 50 lat.
– Co pan powie, od 50 lat. Polak to by się nauczył w tydzień.
I wówczas rozzłoszczony pan hrabia zaproponował Romkowi zakład: Dobrze, dam ci nawet Polaczku dwa tygodnie. Stawka wynosi pięć tysięcy franków, niżej się nie zakładam.
Przestraszony nielicho Romek w końcu zakład przyjął, zapytał tylko czy mógłby ćwiczyć w pałacu. W żadnym przypadku – odparł hrabia, fortepian nie dla gastarbeitera. Uzgodnili, że przyszły pianista uczył się będzie w pobliskim przedszkolu.
W skrócie:
Minęły dwa tygodnie, Roman przyszedł do pałacu na rzeź. W salonie czekało dość liczne towarzystwo, bo pan hrabia swoim tryumfem postanowił podzielić się z innymi baronami, bankierami. Siedziały więc w fotelach damy i dżentelmeni, w dłoniach dzierżyli szklaneczki łyskaczy, panowie palili cygara. I zasiadł nasz Polaczek do fortepianu, co rusz wycierał o spodnie spocone z tremy i strachu dłonic. Hrabia ojcowskim gestem ponaglił go do gry.
Na początek popłynęły dźwięki beethovenowskiej sonaty cis-moll zwanej „księżycową”. Później preludium c-moll Szopena i zrobiło się tak cicho, że słychać było płacz pani hrabiny.
– Masz, teraz beczysz. Grasz już „ty taka, owaka” 50 lat, a patrz – Polak gra dużo lepiej, a nauczył się w dwa tygodnie.
Ależ się towarzystwo nabijało z przybitego hrabiego, śmiechom i drwinom nie było końca.
Za tamte 5 tysięcy franków Romek kupił swojego pierwszego starego Land Rovera, którym – jak wiemy – pojechał do Nowego Jorku przez Rosję. Właśnie tak rozpoczął się ten trwający 25 lat „pojedynek z Syberią”.
Nasze drogi musiały się w końcu przeciąć, bo sam też zdążyłem wcześniej „zaliczyć” Irkuck z Bajkałem i Jakuck i mnie samego też opanowała syberyjska choroba, jakaś magia, która wciąga tak, że człowiek już nie ma wyjścia, że będzie musiał tam wracać.
Ale Roman nie jeździł tam jedynie dla podróżniczych pasji, jego wyprawy zawsze miały jakiś konkretny cel. Na przykład wtedy, kiedy dotarł z kolegami do maleńkiej wioski Kolymskoje. A po co tłukli się na zupełną Północ w zimie? Bo sto lat wcześniej zmarł tam nasz carski zesłaniec, geolog Jan Czerski i Roman postanowił odszukać jego mogiłę. Znaleźli ją, do kamiennego krzyża przytwierdzili mosiężną tablicę z napisem: „W setną rocznicę śmierci wybitnemu Polakowi, badaczowi Północnej Syberii – wdzięczni Rodacy”. Po to tłukli się samolotami, później kilkanaście dni pieszo lub psimi zaprzęgami, po to dźwigali kilogramową tablicę, by uczcić pamięć zesłańca. Proste? Dla Romka zupełnie proste!
Romek opowiadał mi jak ich w tej wiosce przyjęto, z jakimi honorami gościli ich miejscowi Jakuci. Na cześć Polaków wydali ucztę z najdroższym u nich daniem: surowym mózgiem renifera zmieszanym z jego krwią.
– I co jedliście?
– No pewnie, nie było rady, inaczej byśmy ich urazili.
– Jak to smakowało? Po prostu – jak mózg renifera zmieszany z jego krwią.
O Czerskim wyrażają się Jakuci niczym o Białym Bogu, bo znalazł dla nich węgiel i mrozy nie są już dla nich straszne.
Wędrował, jeździł i pływał po syberyjskich bezdrożach tropami innych, wielkich, naszych badaczy. O Piekarskim, Sieroszewskim, Czekanowskim, Godlewskim, Dybowskim – mógł gawędzić godzinami. Prawdopodobnie imponowali mu niespotykaną silą, pasją badawczą i uporem. Wielu było takich, którzy nawet po „odkiblowaniu” wyroków zostawali tu już na zawsze. Jestem przekonany, że gdyby Koperski znalazł się tam razem z nimi, to i jego nazwiskiem oznaczano by dziś pojedyncze góry, całe górskie pasma, może jakieś dotąd nienazwane rzeki, jeziora, ulice, statki. Z pewnością dołączyłby do grona wybitnych znawców Syberii. Jeśli by ktoś z państwa zapragnął poczuć trochę wygnańczego ducha, to w niedalekim Szymbarku stoi Dom Polskiego Zesłańca. Drewniana, solidna chata dawała schronienie i ciepło. Ona znalazła się tam dzięki Romanowi, który wyszukał ją dla swego przyjaciela Daniela Czapiewskiego na Zabajkalu we wsi Zapleskino. Bagatela – ponad osiem tysięcy kilometrów od Polski. Obaj uparci – ściągnęli ją rozebraną na części i zmontowali powtórnie, by pokazać Polakom życie na zsyłce.
Zaraził swoją Syberią cale rzesze ludzi. Jego książki czytały tysiące ludzi, na spotkania autorskie przychodziły tłumy. On tą swoją Syberią „zadżumił” nawet samych Rosjan. Sam widziałem, jakie oczy robili kiedy Romek opowiadał im o dalekiej Północy, o mrozach, albo dla odmiany o potwornych upałach, kiedy opowiadał o tajdze, zwyczajach poszczególnych ludów. On tymi książkami zrobił dla naszego kraju więcej niż wszystkie ambasady, konsulaty, instytuty razem wzięte. On pokazał Rosjanom, kim może być prawdziwy Polak, sąsiad. Uczył, że wcale nie musi być stereotypowym niewdzięcznikiem, spryciarzem, cwaniaczkiem, bo Roman lubił ludzi, a prostych Sybiraków w szczególności. Dlatego w Internecie tyle ciepłych słów płynie teraz pod jego adresem właśnie z Rosji, ale można też spotkać kondolencje z Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Australii, zewsząd, z całego świata.
Spotkałem swego czasu w Irkucku księdza Kowala, który przyjechał z Polski do swej nowej parafii… na rowerze. Pytam o ten rower, a on mi odpowiada, że Koperski może cuda wyprawiać, to i on jakoś niebanalnie zaliczy tę swoją Syberię, a z roweru więcej widać niż z samolotu. Inny czytelnik przez Koperskiego rozstał się ze swoją żoną, bo przed jego podróżą do Władywostoku „maluchem” postawiła mu warunek: albo Rosja, albo ja. Nie wahał się wcale, pojechał, wrócił i w przyjaźni się rozwiódł. Odwiedził mnie niedawno, już planuje następne syberyjskie rajzy.
Kiedyś spotkałem Romka w hotelu „Okiean” w Magadanie dokąd przylecieliśmy kręcić filmy o lagrach. Ściskamy się, tłuczemy po plecach, pytam:
– Miło cię widzieć, co ty tu robisz?
– A nic wielkiego, idę do sklepu „Dwa zajca” zrobić zakupy. W tej sytuacji zakupię tego więcej.
Siedzieliśmy we trzech tej nocy do białego rana, bo o Rosji można pleść bez końca, a Roman gawędził najciekawiej.
Swego czasu na rajdzie samochodowym Gdańsk – Magadan, czekaliśmy na prom, bo na wielkiej rzece Ałdan nie ma mostów. I jechała z nami mało ciekawa załoga dwóch kolegów w kowbojskich kapeluszach. Wiecznie narzekali, a to na duże tempo rajdu, a to znów, że się wleczemy i może byśmy zrobili ze dwa dni laby, to by się „poimprezowało” itp. I wówczas na brzegu rzeki Roman zamienił z odpowiedzialnym za załadunek naszych aut mężczyzną parę zdań: powiedział tak: „widzisz tych dwóch facetów obok czerwonej toyoty? Oni powiedzieli, że Jakuci są jacyś brzydcy”.
I wiecie co? Stary Jakut tak pokierował ruchem, że zmieściły się wszystkie nasze terenówki prócz jednej – tej czerwonej, tych dwóch kowboi. Ależ klęli, biegali po brzegu, wzywali, by komandor Koperski „coś zrobił”. A Koper ze spokojem kazał im czekać na następny, który przypłynie już niedługo – za tydzień.
Ileż ten człowiek dobrego zrobił dla Polaków z syberyjskiej Wierszyny. Dzieciom zawoził cieple czapki, rękawice, polskie książki. Zapraszał je do Polski, by choć raz w życiu obejrzały kraj swoich prapradziadków. Dorosłym zawoził okulary. W Wierszynie uważali go za swojego, nigdy nie zdarzyło mu się ich obrazić, poniżyć jako biednych, czy niepiśmiennych.
Dwa tygodnie temu kręciliśmy zdjęcia do filmu o Romku. Wyraźnie zmęczony zagrał jeszcze na fortepianie ulubionego Komedę i usiedliśmy do wywiadu. Nie umiałem sobie poradzić z tym nieuchronnym pytaniem o kres, o to, że już nigdy nie zobaczy, co kryje się za kolejnym i następnym zakrętem, nie przekona się, co jest za tą i tamtą górą. Roman widział moje skrępowanie i powiedział mniej więcej tak: „wiem Stachu, o co chcesz zapytać, a nie masz odwagi. Więc jeśli o to chodzi, to w ogóle nie boję się śmierci, tylko że w miarę normalnie mogę funkcjonować tylko ze dwie godziny dziennie i tylko dzięki morfinie, a fizyczne cierpienie pozwala mi zresztą tłumić żal, że już nigdy się na Syberię nie wybiorę. Już nie ma się co oszukiwać, zostały dni, może jakiś tydzień, może miesiąc”.
Mówił spokojnie, rozważnie i jak nigdy przed kamerą wcześniej – specjalnie gramatycznie, bardzo poprawnie po polsku.
Film miał nosić tytuł „Kolos”, bo przecież o człowieku niezwykłym, takim, co niczym kaszubski Stołem, mocarz zrywa wszystkie łańcuchy jak nici. O człowieku, który nie boi się żadnych wyzwań i drwi z największych niebezpieczeństw. Ale teraz myślę, że damy mu tytuł „Na Pasaszok”. Na pasaszok (na kij, na kostur) – to pożegnalny w Rosji toast. U nas „strzemiennego” wypijało się przed dworkiem, pałacem, tam wypijało i nadal pije się przed chatą.
Toast spełniało się z dziadem, łazikiem, których na rosyjskich drogach można było spotkać kiedyś bardzo wielu. Dziady chodziły od wsi do wsi, a przyjmowano ich zawsze gościnnie z czcią i bojaźnią, bo nigdy nie było wiadomo, czy nie zesłało ich przypadkiem niebo.
I jeśli gdzieś spotkacie w Rosji wędrowca, może w Workucie, Norylsku, Jakucku, Magadanie, w Górach Ałtaju, na Sajanach, w Górach Czerskiego, wśród kamczackich niedźwiedzi, na wodach Bajkału, czy w łupince na Lenie, to będzie nim Romek. Będzie wędrował od miasta do miasta, podpierał się będzie kijem, kosturem.
Na pasaszok bracie. NA PASASZOK!
Włodzimierz Raszkiewicz/mim