Nudziła się na wsi – została Mistrzynią Świata. Jadwiga Wilejto opowiada o życiu z łukiem w dłoni

Jadwiga Wilejto - trzecia od lewej
Poza wymarzonym medalem olimpijskim wygrała wszystko, co możliwe. Mimo to skromnie sytuuje się na trzecim miejscu w historii polskiego sportu łuczniczego. Czy z nudów można zostać mistrzynią świata ? Dlaczego za medalowe trofea otrzymała…  lampę? Co czuje matka, której nie poznaje własna córka? Z Jadwigą Wilejto życiu, sporcie i rodzinie rozmawia Jej wychowanek – Tymoteusz Kobiela.

Posłuchaj fragmentu wywiadu:

– Sześć medali mistrzostw Świata, trzy mistrzostw Europy, 39 medali mistrzostw Polski, trzykrotna uczestniczka Igrzysk Olimpijskich, trzykrotna rekordzistka świata. Pani Jadwigo, mylę się, mówiąc, że jest Pani najlepszą polską łuczniczką w historii?

– Chyba trochę się mylisz, bo lepsza była pierwsza mistrzyni świata. Kurkowska-Spychajowa siedem razy zdobywała mistrzostwo świata. To były lata 1931 – 1948. Drugą na liście najlepszych jest 90-letnia Maria Mączyńska. Potem był mały „zastój” . W 1971 roku pokonałam wielkie gwiazdy – starsze ode mnie o ponad 20 lat – Mączyńską, Szydłowską, Brzezińską.  Wdarłam się do czołówki i tak zaczęła się moja kariera .

– Urodziła się Pani po wojnie, a sukcesy przyszły w latach 70-tych. W porównaniu do np. pani Szydłowskiej, była Pani bardzo młoda.

– Miałam dopiero 20 lat, a te panie ponad 40. Bardzo lubiłam z nimi przebywać. Dużo zyskiwałam. Celowo to robiłam, żeby zobaczyć, jak się zachowują mistrzynie. Na torach, w hotelu. One były bardzo serdecznie, przynajmniej dla mnie. Starałam się je naśladować i  po trosze mi się to udawało.

– Czyli nie było między wami walki o pozycję liderki?

– Była tylko raz taka sytuacja, na moich pierwszych mistrzostwach świata w 1971 roku. Pojechałyśmy we czwórkę, ale tylko ja byłam debiutantką. Drużynowo walczyłyśmy  o pierwsze miejsce. Prowadziłyśmy. Na 30 metrów strzeliłam mniej punktów, bo się obraziłam na wiatr i na deszcz. Nie miałam doświadczenia. Przed przedostatnią serią trener powiedział „Jadwiga, musisz się postarać, bo możemy stracić w tej serii złoty medal „.
 „Dobrze – odpowiedziałam, postaram się”. Tymczasem pani Szydłowska, przyszła do mnie i powiedziała „No, Jadwiga, mamy tyle samo punktów…”. Ja wtedy pomyślałam „O nie, straciłam trzecie miejsce, i w ostatniej serii mam stracić czwarte? Żebym miała tam stać i stać, muszę postarać siędobrze strzelić”. Weszłam na stanowisko, moje postanowienie realizowałam. W deszczu i wietrze strzeliłam 29 na 30 możliwych punktów. Dopiero wtedy sama sobie zdałam sprawę, że przez te fochy straciłam szansę na podium. Od tamtej pory takie sytuacje już się nigdy nie powtórzyły.

– Wróćmy do początku. Urodziła się Pani w Rzeszówku pod Złotoryjami w województwie Dolnośląskim. Trenować zaczęła nad Zalewem Szczecińskim. Co się działo w międzyczasie?

– Ja byłam bardzo młodziutka, bo kiedy rodzice przeprowadzili się nad Zalew, byłam w czwartej klasie szkoły podstawowej. Bardzo lubiłam sport. Tam było żeglarstwo, piłka ręczna, lekkoatletyka, ale też łucznictwo, więc zaczęłam chodzić i na to. Wyniki miałam słabe. Mój pierwszy trener, Dionizy Michalczyk, najwięcej mnie nauczył. Myśleć, czuć mięśnie, zawsze mi powtarzał, że jestem jego przyszłą mistrzynią, że mam pracować i strzelać.

­- To samo Pani powtarzała swoim zawodnikom?

– Wszystkim, tobie też. Pierwsze moje zajęcia trenerskie miałam na Opolszczyźnie. Od podstaw zajęłam się dziewczynkami. To było w 1975 roku. Od tamtej pory zaczęłam trenować dzieci. Przyjmowałam założenie, że zrobię z nich dobrych zawodników, powtarzałam, że będą mistrzami. Nie wszystkich na to oczywiście stać, ale wszystkich bardzo szanowałam za pracę. Byli tacy, którzy moim zdaniem mieli marne szanse, by wygrywać duże zawody, ale zdarzyło mi się dwa razy, że dzięki pracy osiągały naprawdę dobre wyniki. To była bardzo ciężka praca. Najbardziej przeszkadza stres. Techniki można się nauczyć.

– Mówiła Pani o żeglarstwie, piłce ręcznej. Kiedy, tak naprawdę, wiedziała Pani, że łucznictwo będzie tym sportem, w którym osiągnie Pani mistrzostwo?

– Tego, że będę mistrzynią, nie wiedziałam. Tym bardziej, że w czasach szkolnych strzelałam rzadko. Dwa razy w tygodniu. Więcej nie mogłam, bo dojeżdżałam do szkoły. Trenowałam także siatkówkę i piłkę ręczną. Dopiero jak ukończyłam liceum pedagogiczne i podjęłam pracę na wsi, sto kilometrów od Trzebieży, gdzie nie było żadnego sportu, podjęłam wyzwanie> Z obecnym mężem upletliśmy warkocz ze słomy, zrobiliśmy tarczę i zaczęłam strzelać. Nie miałam co robić, więc strzelałam codziennie. Jak skończyłam 19 lat, to zaczęłam robić to wyczynowo.

– Czyli chce Pani powiedzieć, że sześć medali mistrzostw Świata i wszystkie te sukcesy urodziły się z tego, że Pani nie miała co robić na wsi?

– Można tak powiedzieć, bo lubiłam sport, a tam nie było co robić. Należałam do klubu, byliśmy w pierwszej lidze, więc moja czułam się potrzebna. Zawsze byłam obowiązkowa.

– Po ukończeniu szkole średniej zaczęła Pani studia na AWF-ie…

– Tak. Najpierw studium nauczycielskie, a później poszłam na poznański AWF z filią w Gorzowie. W 1976 roku ukończyłam tę uczelnię. Miałam duże problemy, bo musiałam wyjeżdżać na zawody, często mnie nie było. Miałam duże problemy z gimnastyką.  Upór i trening spowodowały, że nikogo nigdy nie prosiłam o „zaliczenie”.

– Złoty medal na mistrzostwach świata nie był żadną „wymówką” przed egzaminami?

– Nie, nigdy, bo ja nie tolerowałąm nieuczciwości, także na zajęciach z gimnastyki. Nie musiałam mieć „zaliczenia” od razu, mogłam mieć za dwa miesiące, ale poćwiczyłam w domu i zawsze na te „3”  zaliczyłam.

– Podczas studiów jeździła Pani na zawody, zaliczała egzaminy. Był jeszcze czas na pracę?

– Muszę powiedzieć tak: studiowałam zaocznie, pracowałam normalnie, nie miałam żadnych zwolnień, wychowywałam córkę, trenowałam codziennie. Nie chodziłam na boisko, ale miałam za swoim domem ciężką matę i prawie codziennie miałam trening. Pięć, sześć razy w tygodniu strzelałam. Miałam czas. Jak chciałam, to książkę poczytałam, poszłam do kina. Organizacja czasu dziennego, tygodniowego czy miesięcznego – każdy sportowiec potrafi to zrobić.

– Pierwsze sukcesy przyszły w 1971 roku.

– Wtedy była taka sytuacja, że strzelałam bardzo systematycznie koło mojego domu. Można powiedzieć, że osiągnęłam pewien automatyzm. Powtarzalność spowodowała to, że każdy strzał był podobny. Jeśli stres był mniejszy, to wyniki mogły być lepsze. Dwa razy w  życiu rywalizowałam z najlepszą w kraju Marią Mączyńską i dwa razy z nią przegrałam. Od tamtej pory z nikim nie walczyłam, tylko z samą sobą. W serii na daną odległość miałam strzelać 25 czy 27 punktów, i o tym ze sobą rozmawiałam. To mi dawało spokój, nie denerwowałam się.

– Jak to wszystko wyglądało pod względem finansowym?

– W tamtych czasach nie było tak jak teraz. Za rekord świata dostałam tylko gratulacje i podziękowanie na piśmie. Za złoty i brązowy medal otrzymałam…. lampę. W 1977 roku w Canberze za srebrny medal w wieloboju i dwa złote dostałam 3000 złotych. Moja pensja wtedy wynosiła 4200. Teraz, nawet za srebrny medal, których zdobyłam w sumie trzy, dostaje się znacznie więcej

– Wkrótce urodziła Pani córeczkę –  Izabelę.

– Można powiedzieć, że w chwili gdy byłam z Izą w ciąży, moje wyniki bardzo szły do góry. Pod koniec lipca wyrównałam rekord Polski na 70 metrów. Wszyscy się bardzo zdziwili. Później były międzynarodowe zawody w Opolu, gdzie wystrzelałam rekord świata na 60 metrów. Wygrałam turniej z bardzo dobrą obsadą. Startowały Rosjanki, Niemki, Włoszki. Wygrałam te zawody i to spowodowało, że trener roztropnie wziął mnie na mistrzostwa świata, mimo iż nie byłam w centralnym szkoleniu. Tam zdobyłyśmy złoty medal drużynowo , indywidualnie byłam czwarta, zdobyłam medal brązowy na 60 metrów. Można powiedzieć, że moja Iza ciągnęła moje wyniki do góry. Od tamtej pory, do końca mojej kariery, osiągałąm bardzo dobre wyniki. Często wygrywałam zawody, w kraju najczęściej, ale także międzynarodowe.

– W 1972 roku pojechała Pani na swoje pierwsze igrzyska. Osiemnaste miejsce to było chyba  rozczarowanie?

– Można powiedzieć, że zabrakło doświadczenia. Na początku zawodów byłam bardzo skupiona i bardzo dobrze je zaczęłam. Po trzech seriach byłam na pierwszym miejscu. Wtedy, zamiast analizować swój sposób strzelania, zaczęłam się zastanawiać dlaczego tak dobrze mi idzie?. Moja podświadomośćsprawiła, że skoro źle było mi na pierwszym miejscu, to w sumie zdobyłam osiemnaste. Gdybym spokojnie podchodziła do tego, co zaczęłam, myślę, że byłoby zdecydowanie lepiej.

– Nie ma Pani żalu do córki o ten medal?

– Nie, nie, absolutnie nie. Ona spowodowała, że byłam coraz lepsza. Myślę, że moje priorytety trochę się zmieniły. Moja córka zawsze była na pierwszym miejscu, a łucznictwo to tylko wielka pasja. Sport traktowałam jako dodatek do życia.

– Potem były dwa ciężkie lata bez sukcesów na arenie międzynarodowej.

– Zaczęłam studiować i jak były egzaminy w czasie zawodów, to zawsze wybierałąm egzamin. Studia to była przyszłość zawodowa. Nie liczyłam na jakieś profity ze sportu. To spowodowało, że na mistrzostwa świata nie pojechałam, bo nie uczestniczyłam w turnieju kwalifikacyjnym. Szkoda, bo byłam najlepszą zawodniczką, ale na regulaminy nie było siły. Ci, którzy startowali, mogli jechać. .

– Regulaminy i poświęcenie dla nauki złamały Pani karierę?

­- Nie złamały. Uzyskiwałam gorsze wyniki i rzadziej jeździłam na zawody. W soboty i niedziele miałam zajęcia na studiach, więc nie jeździłam na zawody.

– W 1975 roku zdobyła Pani kolejne mistrzostwo Polski. Znowu otworzyła się droga do zdobycia medalu na mistrzostwach Europy i wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie?

– Cały czas byłam w krajowej czołówce i to powodowało, że mogłam uczestniczyć w zawodach. Pojechałam na mistrzostwa Europy i po nich broniłam pracy magisterskiej. Zastanawiałam się, co będę robić, jak nie będę musiała się uczyć.

– Większy stres był na mistrzostwach Europy, czy podczas obrony pracy magisterskiej?

– Myślę, że na obronie,chociaż jestem takim człowiekiem, którego nerwy dyscyplinują i motywują.

– 1976 rok – drugie igrzyska. Zajęła Pani szóste miejsce – najlepsze w karierze. Czego zabrakło do podium?

– Szansa na medal  była i to duża. Zajęłam szóste miejsce, a do trzeciego miałam tylko pięć punktów straty. Zdecydował incydent na 50 metrów. Strzelałam w granicach dwudziestu pięciu punktów. To jest taka, można powiedzieć, norma. Wszystko było w porządku. To były pierwsze zawody, w których strzelało się na czas – tylko dwie i pół minuty na oddanie strzałów. Biorę łuk do ręki, idę na stanowisko, a mój niedoświadczony trener mówi do mnie tak: „Pani Jadwigo! Niech się Pani postara, bo polska misja przyjechała!”. Walka była dość ostra, bo pięć czy sześć punktów to żaden dystans, a ja byłam naprawdę w formie. I tak się postarałam w tej jednej serii, że zamiast 25 strzeliłam 13 punktów. Straciłam w jednej serii 12 punktów a  medal przegrałam pięcioma. Ostatni raz ktoś mnie tak zaskoczył. Nigdy więcej już nikogo nie słuchałam. Byłam tak skupiona, że robiłam to, co  uważałam za słuszne i dobrze na tym wychodziłam.

 
 
-Na tyle dobrze, że 1977 rok to był drugi najlepszy w karierze.

– Ta słabość i żal, że tak koło nosa przeszedł ten medal olimpijski, spowodował, że powiedziałam sobie, że wszystko zrobię, żeby pojechać na mistrzostwa świata i będę w najgorszym przypadku szósta. I zajęłam drugie miejsce. Byłam tam z tym trenerem, który na igrzyskach  do mnie krzyknął. Przepraszał mnie za to, ale było już po zawodach. Na mistrzostwach świata bardzo mi pomagał i zadbał o wszystkie organizacyjne sprawy. Współpracowaliśmy na takiej zasadzie, że ja mu powiedziałam jakie błędy mogę popełniać, a on miał patrzeć, czy je robię i mi o nich przypominać. Bardzo miło to wspominam, bo współpraca i atmosfera były bardzo dobre, a ja zdobyłam tam trzy medale. To duży sukces.

– W 1980 roku na ostatnich swoich igrzyskach zajęła Pani 11. miejsce. Była szansa na medal?

– Na złoty może nie, ale dla mnie każdy byłby sukcesem. Do wyjazdu  do Moskwy strzelałam na wszystkich zawodach. Na początku maja było bardzo zimno i padał deszcz. Wówczas nabawiłam się drobnej kontuzji. Zawody skończyłam ze łzami w oczach, tak mnie strasznie bolało. Zamiast to wyleczyć, nie jechać na następne zawody, nie odpuściłam . Gdybym nie pojechała na zawody, tylko spokojnie trenowała, to na pewno stanęłabym na olimpijskim podium. Z tymi dziewczynami, z którymi w Moskwie strzelałam, często wygrywałam na zawodach. Dwie dziewczyny, które zdobyły tam medale, przegrały ze mną na wszystkich zawodach, na których razem startowałyśmy. Kontuzja spowodowała to, że byłam dopiero jedenasta.

– Czy z perspektywy czasu uważa pani, że zabrakło Pani dobrego szkoleniowca?

­- Bardzo dobrym trenerem był właśnie ten, który krzyknął na igrzyskach – Zbigniew Trzaskoma. On był bardzo sumienny, uczciwy w każdej sytuacji. Dla mnie ten człowiek powinien w dalszym ciągu kontynuować pracę trenera w Polskim Związku, ale tak się nie stało. W tej chwili jest naukowcem i tam sobie radzi, ale szkoda, bo to był człowiek, który mógł polskie łucznictwo wyprowadzi na szczyty. Jeśli chodzi o trenerów, którzy w tamtym czasie w kadrze pracowali, zawsze słuchałam uwag, ale jedne przyjmowałam, a inne nie. Sama miałam już bardzo dużą wiedzę i starałam się ją wykorzystywać. Prosiłam trenerów, żeby zwracali uwagę na moją technikę i potem rozmawialiśm. Pan Dionizy to był trener-mistrz..

– W 1980 roku Pani była bardzo młoda w porównaniu do tych wielkich dam, o których mówiliśmy wcześniej, Mimo doświadczenia przestała pani osiągać sukcesy.

– Byłam już bardzo zmęczona łucznictwem. Strzelałam przez te wszystkie lata niemal bez przerwy. Narastał stres i to zmęczenie. W 1985 roku robiłam już słabsze wyniki, ale w krajowej szóstce byłam. Mnie to nie satysfakcjonowało. Uważam, że zmęczenie materiału, moich mięśni, powodowało, że strzelałam już słabiej. W końcu 1985 roku zdecydowałam, że kończę. Definitywnie, żeby nie wracać. Cały rok nie strzelałam i zaczęłam myśleć, że mogłabym wrócić, ale się nie zdecydowałam. Wiedziałam, że nie chcę strzelać dla przyjemności  Jednak na samą myśl o tym, że miałabym jechać na zawody, czułąm się zmęczona.

– Nie żałuje Pani, że po 1980 roku nie podporządkowała Pani wszystkiego pod swoje czwarte igrzyska?

– Ja już chyba miałam dość tego wszystkiego. Ten wir treningu, wyjazdów na zawody. Nie było tak jak teraz, że są samochody i łatwiej się przemieszczać. Cały czas z walizką w ręku, autobus, do pociągu, z pociągu. Otoczka całych tych wyjazdów była męcząca. Dźwiganie – była torba, dość duży sprzęt – i pośpiech. Teraz można wsiąść w samochód i jechać wszędzie.

– W 1985 roku zakończyła Pani definitywnie karierę i została Pani trenerką.

– W 1985 zakończyłam strzelanie, ale rok wcześniej miałam już grupkę dzieci i ją szkoliłam. Do tej pory jestem trenerem, ale tamta moja grupa, to już są dorosłe dziewczyny. 39 lat już mają. Jedna mieszka w Emiratach Arabskich, dwie w Londynie. Dostaję od nich życzenia, pozdrowienia. To jest miłe.

– Któraś z tamtych dziewczyn odniosła jakiś poważny sukces?

– Jak byłam trenerką w Prudniku zdobywałyśmy mistrzostwo Polski drużynowe, Małgorzata Jłaniak, obecnie Kublicka, na mistrzostwach świata juniorów zdobyła złoty medal. Kilka osiągnęło sukces, ale wszystkie jak wyszły za mąż przestały strzelać z łuku.

– A pani rodzina przez te dziesięć, piętnaście lat strzelania jak to znosiła?

– Szykowałam jedzenia na 4-5 dni, gotowałam gołąbki, bigosy, zamrażaliśmy to, bo mąż nic nie potrafił zrobić, zupełnie inaczej niż dziś.  Jakoś trzeba było to wszystko godzić. Jak ja zdobywałam medale w Canberze w 1977 roku, to moja Izka w tym samym dniu kończyła pięć lat. Byłam daleko od mojej córki. Jak przyjechałam do domu, to ona nie bardzo chciała iść do mnie, wstydziła się. Trochę mnie zapomniała, to było przykre.

– Dużo było łez z tego powodu?

– Nie, ona tak chodziła przez chwilę, a potem mnie nie odstępowała.

– W 2003 roku została Pani Prezesem Polskiego Związku Łuczniczego. To było potrzebne? Kadencja potrwała tylko rok.

– Poproszono mnie, żebym to wzięła ze względu na to, że byłam znaną osobą, każdy wiedział, że jestem uczciwa. Zgodziłam się, żeby to łucznictwo szło do przodu.

– Czy zdążyła Pani w tym czasie coś zmienić w polskim łucznictwie?

– Nic. Rzeczą, jaką przestrzegałam, było to, żeby zawodnicy wyjeżdżali na ważne zawody zgodnie z regulaminem wyznaczonym przez trenerów. Interweniowałam, co wielu osobom się nie podobało, bo jednego zawodnika wyrzucili, a innego wzięli. Zmieniłam to. Ten, który miał jechać – pojechał, a ten który był wstawiony – nie pojechał. Więcej nie byłam Prezesem,  nawet nie chciałam. To nie dla mnie miejsce.

– W 2004 roku pojechała Pani – jako Prezes – na swoje czwarte Igrzyska.

– Piękna Olimpiada, piękne obiekty, warto było popatrzeć na to wszystko.

­- A sukcesy?

– Dziewczyny rok wcześniej na turnieju przedolimpijskim zdobyły drużynowo drugie miejsce, a tutaj bardzo słabo strzelały. Nie osiągnęły żadnego sukcesu.

– Kiedy skończyła Pani swoją pracę jako prezes, skupiła się Pani tylko i wyłącznie na pracy z młodzieżą.

– Byłam jeszcze w zarządzie PZŁ do lipca 2016 roku. Myślę, że moje ambicje na Opolszczyźnie były wysokie, ale i warunki były super. Mieliśmy bardzo ładne boisko, halę sportową. Natomiast jak przyjechałam do Gdańska, sam wiesz, gdzie my strzelamy. Malutka przestrzeń. Na początku chciałam wychować jakiegoś zawodnika, zawodniczkę, ale nie udało się. Za mało się strzela. Z dwóch treningów w tygodniu nigdy nie będzie mistrza. To jest za mało.

Jadwiga Wilejto podczas Igrzysk w Atenach w 2004 roku

 
– Wiemy, że zabrakło tego medalu na Igrzyskach. Może Pani powiedzieć, że jest osobą spełnioną jako zawodnik?
 
– Muszę być. Jak przerwałam jako zawodniczka kadry strzelanie z łuku, to nie strzelałam przez 24 lata. W 2009 roku były pierwsze mistrzostwa Polski takich młodych ludzi jak ja. Międzynarodowe Mistrzostwa Weteranów to się nazywało, a teraz „Masters” – tak ładniej troszkę. Wzięłam łuk, strzelam co roku. Już mam osiem medali – siedem złotych i jeden srebrny.

– A jako człowiek? Patrząc na te poświęcenia, zmieniłaby coś Pani?

– Myślę, że więcej bym wymagała dla siebie. Doszłam do wniosku, ale już po fakcie, że jeżeli człowiek pracuje ciężko i nie wymaga od osób, które mogą pomóc, to lekceważy się takiego zawodnika. Odczułam to na sobie i drugi raz jakbym przeżywała swoje, to bym po prostu miała większe wymagania do osób, które zajmują się łucznictwem. I w klubie i w Polskim Związku. Jeżeli się nie wymaga, to nie szanują takich ludzi.

– Czy jest coś, czego nigdy Pani w wywiadzie jeszcze nie powiedziała?

­- Miałam kiedyś taką historię, nieprzyjemną trochę. Byłam w  Szwajcarii na zawodach i zginęły mi pieniądze z portfela. To było chyba 150 szylingów. Ja nigdy nie liczyłam pieniędzy, które mam w portfelu, ale wtedy była taka sytuacja, że przeliczyłam i włożyłam do portfela. Jak wychodziłam na kolację czy obiad to portfel albo chowałam l, albo brałam ze sobą. Wkładałam go do łóżka, w materac. Zginęły mi te pieniądze. Było mi przykro, bo pomyślałam, że z najbliższego grona ktoś musiał mi to wziąć. Nikomu nie powiedziałam, bo nie złapałam nikogo za rękę. Wychodzę z założenia, że jeśli się nie ma się dowodów, to nie można o tym mówić.

– Łucznictwo to jest dosyć specyficzny sport. Czy tu jest miejsce na doping?

– Jest, jest. W 1978 roku międzynarodowe zawody odbywały się w Łodzi. Była bardzo mocna reprezentacja ze Związku Radzieckiego oraz  prawie wszystkie kraje Europy . Strzeliłam bardzo dobrze – rekord świata na 70 metrów, ale za chwilę Rosjanka, Butuzowa strzeliła też rekord. Sytuacja była taka, że ona się kompletnie nie cieszyła z wyniku. Dla mnie to było szokujące. Jak można strzelić rekord świata, wygrać zawody i się nie cieszyć z tego? Bardzo mnie to dziwiło. W Polsce trzykrotnie zawodnicy byli dyskwalifikowani za doping. To są pewne leki uspokajające. Gdzie indziej pobudzają, a u nas uspokajają. Na arenie międzynarodowej się nie spotkałam, żeby wykryto je u łucznika. W tej chwili jest międzynarodowa komisja antydopingowa u nas w Polsce, certyfikat zdobyła i są wykazywane wszystkie leki, środki, których łucznicy nie mogą brać.

– Osiągnęła Pani wszystko jako zawodnik, potem była Prezesem PZŁ. Zastanawia mnie, dlaczego nie jest Pani we władzach  związku albo nie pracuje w poważnym klubie, tylko trenuje  dzieci?

– Tu, w Gdańsku, nie ma możliwości. Jest bardzo dobry klub – MRKS. Ten, który utworzyłam w szkole w Kowalach – warunki są spartańskie. Brakuje pieniędzy. KOszty muszą rodzice sami pokrywać. To jest bardzo duży kłopot.

– Ma Pani jakąś zagraniczną przygodę, niekoniecznie związaną ze sportem?

– Była taka historia przed wyjazdem na mistrzostwa Europy w 1976 roku. Jechały cztery zawodniczki, czterech zawodników, dwóch trenerów i jeszcze dwie, czy trzy osoby towarzyszące spoza związku. Mówiono nam, że nie wolno nic przywozić. Powtórzył nam to trener jeszcze na zawodach. Chyba nam w jakiś sposób chcieli udowodnić, że oszukujemy. Jak wracaliśmy, to wszyscy poszliśmy do kontroli osobistej. Pierwszy raz w życiu. Co się okazało? Zawodnicy byli czyści, nic nie przemycali, natomiast tym osobom towarzyszącym  pozabierano różne rzeczy. Wtedy  kalkulatory były atrakcyjnym towarem. Jakby miał jeden, czy dwa, to by mu nie zabrali, ale jak miał dwadzieścia, to mu po prostu zabrali. Trzymali to w tajemnicy, ale myśmy i tak się o tym dowiedzieli. Szukano złodziei wśród zawodników, a znaleziono wśród osób towarzyszących.

Rozmawiał Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj