Wyróżniał się od samego początku, nie tylko koszykarsko. Uwielbiał (uwielbia, ale już trochę mniej) Coca-Colę, właśnie zakończył 17. sezon w Treflu Sopot. Mecz z Kingiem Szczecin był dla Filipa Dylewicza 500. w barwach klubu z Sopotu.
Dylewicz idealnie wpisuje się w sopocki klimat. Jest on specyficzny – małomiejski, ale szalenie ekskluzywny. Sportowo także jedyny w swoim rodzaju. Koszykarze Trefla, grający niegdyś w zespole bogatego Mistrza Polski, na Halę 100-lecia przybywali pieszo i pieszo z niej, wśród rozentuzjazmowanego tłumu kibiców, wracali.
KRÓL SZOS, KUBICA SOPOTU
Na „Monciaku” w drogich knajpach jadali i bawili się Joel McNaull i spółka. Wśród nich młody, nieokiełznany i szalenie zdolny Filip Dylewicz. Ale „Dylu” nie tylko pieszo przemierzał ulice kurortu – to wielki fan motoryzacji, samochody zmieniał jak rękawiczki. Motoryzacja zresztą interesuje go bardziej niż koszykówka, to jej poświęca swój czas wolny, czyta magazyny, ogląda programy telewizyjne. Może dlatego właśnie tak bardzo głodny jest koszykówki na poziomie wyczynowym – bo nieszczególnie interesuje go ona „po godzinach”.
NIEPODRABIALNY
Gdy 21 stycznia podszedłem do niego porozmawiać po meczu derbowym z Polpharmą, odpowiedział: „Nie mogę, jadę do babci, złożyć życzenia”. Nie było to niegrzeczne, to było „dylowe”. Takie jego, z szelmowskim uśmiechem i swadą, której podrobić nie sposób. Oczywiście do żadnej babci nie szedł, po prostu nie chciało mu się rozmawiać. Nie chciało mu się rozmawiać także w 2004 roku, tyle że z innego powodu. Pamiętam dokładnie nagłówki gazet sportowych, szum wokół jeszcze przecież młodego chłopaka, ale szalenie uzdolnionego, który wmieszał się w aferę dopingową po meczu z Olympiacosem Pireus w Eurolidze.
WYSZALAŁ SIĘ, SPOKORNIAŁ
Uśmiech szelmowski pozostaje niezmienny od lat, ale Filip wydoroślał. Dziś jest weteranem polskich parkietów, MVP finałów 2008 roku z niemal setką występów w reprezentacji, 7-krotnym Mistrzem Polski i zawodnikiem zmierzającym z gracją do końca kariery. Bo nie musi jeszcze ku przestrodze słuchać perfectowskiego „trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, niepokonanym”. Wciąż jest dobrym, ważnym elementem układanki i koszykarzem potrafiącym przynosić „liczby”. Przed kilkoma dniami został wyróżniony, również przez Radio Gdańsk, tytułem Koszykarza Roku na Pomorzu.
– Lata mijają, ale ja wciąż czuję się na siłach, by grać po kilkadziesiąt minut w każdym meczu. Czuję się silny, choć mam świadomość, że teraz wszystko może się zmienić z dnia na dzień – mówił.
JAKI BĘDZIE KOLEJNY ROZDZIAŁ?
I faktycznie, obserwowałem uważnie. Charakter pozostał, chęci liderowania także, kiedy 22 kwietnia widząc bezradność kolegów w czwartej kwarcie przeciwko Kingowi Szczecin, wziął sprawy w swoje ręce. Cóż jeszcze pozmienia w swoim życiu Filip Dylewicz? Zredukował ilość wlewanej w siebie Coca-Coli, spokorniał i szaleństwo dnia codziennego zamienił na grę z synem w piłkę. Jedno pozostanie raczej bez zmian – miłość do Sopotu i wierność barwom, ona zostaje w domu. Gratulacje Filip.
Paweł Kątnik