Piąte ligowe zwycięstwo z rzędu odnieśli piłkarze Lechii. Gdańszczanie bezwzględnie wykorzystali błędy piłkarzy Śląska. Mieli też furę szczęścia, bo wrocławianie czterokrotnie(!) uderzali w poprzeczkę bramki Zlatana Alomerovicia. Do siatki nie trafili jednak ani razu i to biało-zieloni wygrali 2:0. Jak to możliwe, że jeszcze nie straciliśmy bramki? To pytanie musiało zadawać sobie wielu kibiców Lechii w przerwie meczu we Wrocławiu. Jak to możliwe, że straciliśmy dwie, a z przodu dalej zero? Nad tym musieli się zastanawiać zwolennicy Śląska. Na oba pytania odpowiedź była trudna, bo rzeczywiście, pierwsza połowa meczu przyjaźni to sporych rozmiarów paradoks.
POPRZECZKA PO RAZ PIERWSZY
To gospodarze grali piłką, utrzymywali się przy niej, wymieniali więcej podań. Tymczasem już po kwadransie musieli zabierać się za odrabianie strat. Michał Nalepa dopadł do wybitej na siedemnasty metr piłki, bez zastanowienia uderzył z dystansu, zasłonięty Jakub Wrąbel za późno zareagował i futbolówka zatrzepotała w siatce. Śląsk odpowiedział po pięciu minutach. Do rzutu wolnego podszedł Djordje Cotra, przymierzył niemal idealnie. Piłka odbiła się od poprzeczki, spadła niemal równo na linię i wyszła w pole. Po raz pierwszy było o włos od gola dla wrocławian.
POPRZECZKA PO RAZ DRUGI
Gospodarze nie zdążyli podjąć drugiej, poważnej próby ataku, a już po stronie strat mieli liczbę dwa. Lukas Haraslin wykorzystał błąd Damiana Gąski, przejął piłkę na połowie rywala, z niespotykaną łatwością obiegł Piotra Celebana i spokojnie umieścił piłkę w bramce. Wyglądało to niemal nonszalancko, jakby Słowak bawił się na treningu. Minęło kilka kolejnych minut i znów o centymetry od powodzenia byli podopieczni Tadeusza Pawłowskiego. Gąska mógł błyskawicznie się zrehabilitować, ale trafił w poprzeczkę. Obramowanie obite po raz drugi.
POPRZECZKA PO RAZ TRZECI
Jeszcze przed przerwą mogło jednak być 1:2. Tym razem Wojciech Golla doszedł do piłki po rzucie rożnym, uderzył głową i co? A jakże – trafił w poprzeczkę. Naprawdę, można zwątpić w to, czy pokonanie rywala jest możliwe, jeżeli już w pierwszej połowie trzykrotnie trafia się w obramowanie.
Po przerwie Lechia nastawiła się na kontrataki. Każde przejęcie piłki uruchamiało Flavio i Haraslina, ale brakowało im już tej dokładności – a może szczęścia? – którą mieli w pierwszych czterdziestu pięciu minutach.
POPRZECZKA PO RAZ CZWARTY
Śląsk dalej próbował robić swoje, budował akcje pozycyjne, dążył do zdobycia chociaż bramki kontaktowej. Trzeba oddać wrocławianom, że byli tego dnia wyjątkowo konsekwentni. Tak jak przed przerwą trafiali w poprzeczkę, tak i w drugiej połowie musieli zrobić to chociaż raz. Trafiło na Daniela Szczepana. Złożył się znakomicie, gdyby piłka poszybowała minimalnie niżej Zlatan Alomerović nie miałby nic do powiedzenia. Nad gospodarzami ciążyło jednak chyba jakiegoś rodzaju fatum. Futbolówka znów obiła obramowanie.
SZCZĘŚCIA MILIMETR, WYSTARCZYŁO IM TYLE
Gdańszczanie rozgrywali już w tym sezonie różne mecze. Od znakomitych, po słabiutkie. Tak szczęśliwego jednak jeszcze nie mieli. Tylko wyjątkowa nieskuteczność rywali z Wrocławia sprawiła, że biało-zieloni do domu wracają z kompletem punktów, bo nikt nie mógłby mieć pretensji, gdyby to podopieczni Tadeusza Pawłowskiego wygrali 4:2. Za każdym razem jednak to lider ekstraklasy miał o kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt milimetrów więcej szczęścia.
Zakończyło się zwycięstwem gdańszczan, którzy krok po kroku budują swoją pozycję w lidze. Za kilka tygodni nikt o uderzeniach w poprzeczkę pamiętał nie będzie. Jak będzie wyglądała ta budowa na koniec sezonu? Tego nie wie nikt, ale jeżeli podopieczni Piotra Stokowca dalej będą mieli tyle szczęścia, spokojnie zawieszą na swoich szyjach medale. I to raczej nie brązowe.