Jazda bez trzymanki, piłkarski dziki zachód. Lechia po świetnym meczu wygrywa w Sosnowcu

Strzelaniny, pościgi wybuchy, to nasz chleb powszedni – tak mogą powiedzieć po sobotnim meczu piłkarze Lechii i Zagłębia Sosnowiec. W tym spotkaniu nikt nie kalkulował, obie drużyny stworzyły świetne widowisko. Padła tylko jedna bramka, ale za to efektowna – po rzucie wolnym. Autorem był Daniel Łukasik, więc to Lechia wygrała w Sosnowcu 1:0. Zaczęło się dość kuriozalnie, bo od wątpliwej jakości parady bramkarskiej Lukáša Hroššo. Oczywiście – strzał Daniela Łukasika z rzutu wolnego był dobrze wykonany, precyzyjny, ale nie było w nim wiele siły. Gdyby słowacki golkiper zareagował chociażby poprawnie, pewnie odbiłby piłkę. Zachował się jednak jak zawodnik ligi niedzielnej. Ale to nie problem Lechii. Gdańszczanie mieli swój wymarzony scenariusz – szybkie prowadzenie 1:0.

JAZDA BEZ TRZYMANKI
 

Jednak, co było mocno zaskakujące, nie schowali się na własnej połowie i nie próbowali zamęczyć rywali defensywą. Wręcz przeciwnie – zaczęła się całkowita jazda bez trzymanki. Linie pomocy w obu drużynach istniały tylko teoretycznie. Wyglądało to raczej jak w kreskówkach – raz jedni gonią drugich, raz drudzy pierwszych. Brakowało tylko skuteczności, do przerwy padło łącznie siedemnaście strzałów, ale tylko jedna bramka.

O WŁOS OD WYRÓWNANIA

Lechia miała problemy na bokach, bo na lewej stronie obrony wystąpił Tomasz Makowski i – choć radził sobie całkiem nieźle jak na ofensywnego pomocnika – to do jakości Filipa Mladenovicia nawet się nie zbliżył. Z drugiej strony biegał Karol Fila, przed którym też jeszcze sporo nauki. Najgroźniej Zagłębie zaatakowało w 23. minucie. Po rzucie rożnym Piotr Polczak wyskoczył najwyżej, trafił mocno, ale piłka wylądowała na poprzeczce. Groźnie było też po rajdach Szymona Pawłowskiego i Žarko Udovičicia. Lechia w pierwszej połowie też zagroziła jeszcze rywalom, ale już nie tak konkretnie.

LICYTACJA NA POPRZECZKI

Wydawało się, że po przerwie obie drużyny spróbują trochę uspokoić, uporządkować grę, ale ten swoisty dziki zachód trwał dalej. Obie strony wzajemnie się najeżdżały. Jak w westernach – z krzykiem, dudnieniem kopyt i wystrzałami rewolwerów. Lechia rozpoczęła od mocnego uderzenia – konkretnie autorstwa Jakuba Araka, ale futbolówka po raz drugi w meczu trafiła w górne obramowanie bramki. To nie był jednak koniec obijania „aluminium”. Na prowadzenie 2:1 w tej konkurencji gospodarzy wyprowadził Mateusz Możdżeń. Były zawodnik biało-zielonych strzelił potężnie z dystansu, Dusan Kuciak nie miał szans, ale miał szczęście. Piłka znów trafiła w poprzeczkę. Odpowiedział Jarosław Kubicki, po dograniu piętką Flavio Paixao – futbolówka obiła obramowanie bramki i wróciła na plac gry. W „poprzeczkach” 2:2, wynik meczu wciąż wynosił jednak 1:0 dla Lechii.

LECHIA STRZELAŁA, SĘDZIA NIE UZNAWAŁ

Po 80. minucie gdańszczanie w końcu zaczęli trafiać do siatki. Najpierw Artur Sobiech po dograniu Kubickiego, potem Błażej Augustyn po rzucie rożnym, ale w obu przypadkach sędzia nie mógł uznać bramki, bo strzelcy znajdowali się na pozycjach spalonych. Gra otworzyła się jednak na tyle, że kibice na stadionie mogli poczuć się jak na korcie tenisowym. Głowami obracali tylko z jednaj na drugą stronę. Raz w prawo, raz w lewo. Jedyne czego brakowało, to gole. Nawet jeżeli Sobiech znalazł się oko w oko z Hroššem i miał dużo miejsca i czasu. Pomimo to – zmarnował tę sytuację.

FOTEL LIDERA UTRZYMANY

Bramek brakowało, ale nikt nie może powiedzieć, że Lechia znów zanudziła kibiców. To był jeden z najciekawszych meczów w sezonie. Były potężne strzały z dystansu, były parady bramkarskie, były gole (choć tylko jeden uznany). Lechia zagrała dobrze w ataku, w obronie na „zero z tyłu” i z tego trzeba ją rozliczyć. Gdańszczanie dopisali sobie kolejne trzy punkty i utrzymali się na fotelu lidera.

Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj