W sobotę premiera „Pokojówek”. Dramatu granego kopę lat z okładem na wszelkie możliwe sposoby. Serio i z przymrużeniem oka, z przesłaniem i bez, ze scenografią i z tak pustym wnętrzem, jak dusza Pani, naśladowanej przez bardzo kreatywną służbę. Sądząc po tytule, temat dobry na farsę lekką, łatwą i przyjemną i nie pozbawioną pikanterii, skoro w rzeszowskiej inscenizacji zastrzeżono, że jest tylko dla dorosłych.
Do „Pokojówek” sięga się z najmniej oczekiwanych powodów. W Szczecinie jedna z miejscowych scen, współpracująca z artystami francuskimi, zaordynowała publiczności widowisko równych szans. Gospodarze i goście grali więc spektakl w swych rodzinnym języku…
Z kolei w gminie Zaborów decyzja o wystawieniu akurat tej sztuki zapadła spontanicznie w związku z tym, że akurat w skład zespołu wchodziły trzy panie w wieku zbliżonym do postaci z tego utworu.
W wersji, którą proponuje Teatr Miejski w Gdyni mamy do czynienia z Jeanem Genetem w czystej postaci. Choć i tutaj jest inaczej, niż gdzie indziej. Pokojówkami są mężczyźni, a z wysokości balkonu duch Autora czuwa nad dynamicznie rozwijającą się akcją. Ta zaś jest dokładnie zrealizowanym przesłaniem Geneta, odnoszącym się do prozy życia wypełnionej kłamstwami, intrygami, złudzeniami, a także bliskim jego sercu wątkiem kryminalnym.
Jest „teatr w teatrze”, są zamiany osobowości i kradzieże tożsamości. Norma, w rzeczywistości zakłamanej i pozbawionej wartości. Na tyle rzeczywistej, że przed paru laty, Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (!) z Uniwersytetu Warszawskiego, wzięło na warsztat szkic Lucien Goldmann „Teatr Geneta próba badania socjologicznego”.
Dla dyrektora Krzysztofa Babickiego przygoda z „Pokojówkami” ma aspekt osobisty, sięgając głębiej i dalej. Trudno oczywiście zgadnąć, jak odebrano by ten spektakl 30 lat temu, gdy młody „kierlit”, (jak nazywa tę posadę Paweł Huelle), bezskutecznie namawiał dyrektora Stanisława Michalskiego do wystawienia Geneta. Okazuje się ponadczasowy i równie aktualny zarówno w wynaturzonym realnym socjalizmie, co w oparach absurdu tzw. gospodarki rynkowej. Musiało więc minąć sporo czasu i trzeba było przebyć długą drogę, by przy okazji właśnie tej premiery powiedzieć: „Nie jestem dyrektorem nowoczesnym. Jestem dyrektorem starej daty”.
Bardzo dobra rekomendacja zważy nie tylko na sytuację prawną obiektu i uwarunkowania ekonomiczne, w jakich przychodzi kierować teatrem bardzo dramatycznym. Także uwzględniwszy plany repertuarowe na dającą się przewidzieć przyszłość. Punktem odniesienia jest bowiem awangarda polskiego teatru lat 60. gdy Becet, Ionesco i właśnie Genet – to była pierwsza liga. Grali też w niej, wspominani podczas przedpremierowego spotkania, tak wybitni wykonawcy jak Anna Polony, Ewa Lasek, czy Mirosława Dubrawska, zaś budowali ją – w Krakowie Konrad Swinarski, a w Trójmieście Zygmunt Hübner.
Wspominam go nie bez powodu. Był pomysłodawcą i realizatorem „teatru dobrego gustu”, który przejęli po nim tacy mistrzowie, jak m.in. Jerzy Goliński, czy Marek Okopiński. W świecie wewnętrznego chaosu i zewnętrznej elegancji Krzysztof Babicki też najwyraźniej wybrał ten kierunek.