– Do Gdyni przyjechałam w 1946 roku pociągiem z Krakowa. Na miejscu rozdano nam sienniki, które wraz z całym zespołem aktorów wypełnialiśmy sianem, które zwieźli dla nas do sali tanecznej w hotelu Riwiera, wspominała aktorka Barbara Krafftówna w Gdyni Głównej Osobistej. Aktorka, która była gościem Piotra Jaconia przyznała, że ma ogromny apetyt na życie. – Jestem bardzo ciekawa wszystkiego, życia i świata, jego przemian. Od wielu lat nie oglądam telewizji, bo nie mam na to czasu. Zresztą odkąd telewizja urodziła się i powstała u nas w Polsce nie oglądałam jej, bo zawsze stoję z drugiej strony kamery.
Zamiast oglądać telewizję, skupia się na innych pasjach. – Ćwiczę jogę prawie codziennie. Zdarzają się zaniedbania wynikające np. z podróży, ale to jednak stałe, nawykowe i, co najważniejsze, zbawienne. Poza tym prowadzę bardzo niezdrowy tryb życia, tego wymaga aktorstwo.
Jak się okazuje, znana m.in. z roli Honoraty w „Czterech pancernych i psie” aktorka jest także miłośniczką Gdyni. – Gdynia i Trójmiasto mają taką atmosferę, są tak przyjazne wszystkim ludziom, że tak zwane spotkania „uliczne”, na jakichś promenadach czy przejściach stają się naturalnym serdecznym ludzkim odruchem. Wszyscy siebie potrzebujemy, wszyscy siebie pozdrawiamy. To jest moje miasto, w którym zaczynałam swoją zawodową drogę życia pod skrzydłami fenomenalnego mistrza Iwo Galla.
Przygoda Barbary Krafftówny z Gdynią rozpoczęła się, gdy ta była jeszcze młodą dziewczyną. – Do Gdyni przyjechałam w 1946 roku pociągiem z Krakowa. Bardzo dzielnie radził sobie naród w tych siermiężnych czasach. Wsiadało się przez okna, taki był tłok. Podróżowaliśmy zespołem, przedział był chyba zarezerwowany dla nas. Kiedy dojechaliśmy do Gdyni zespół wysiadł na peron czekał subordynowanie na polecenia dyrektora Iwo Galla, naszego wspaniałego mistrza. Przedstawiciele miasta przyszli powitać nas oficjalnie i zająć się nami, przeprowadzić nas z dworca do przedwojennego hotelu Riwiera, który ciągle stoi i to o tej samej nazwie, co raduje serce.
Krafftówna tłumaczyła, że wraz z innymi aktorami przyjechała do Gdyni, bo została najlepiej zachowana po wojnie, w odróżnieniu od zrujnowanego Gdańska. Choć warunki, w jakich przyszło mieszkać młodym studentom aktorstwa były ciężkie. – Hotel Riwiera to wtedy był martwy budynek. Chyba na parterze mieli biura, a na pierwszym piętrze byli ulokowani Szwedzi. Zaraz po naszym przyjeździe to piętro zostało nam oddane, a Szwedzi przeniesieni na dół. Na pierwszym piętrze mieszkały dziewczyny, a na trzecim, prawie na poddaszu, wszyscy panowie. Było nas okołu 30. osób. Miasto nam przydzieliło sienniki, które rozdano nam jeszcze na dworcu. W Riwierze w pustej sali tanecznej leżał stos siana zwiezionego dla nas i ładowaliśmy je do tych sienników. Takie to były początki. Nie da się do tego przyrównać nic z późniejszego życia. Poza stogiem siana i randką w nim, wspomina ze śmiechem aktorka.
Krafftówna przypomniała, że przed wojną Gdynia nie miała stałego teatru. Jego rolę pełnił m.in. stojący obok Riwiery tzw. Stadhalle. – To był taki barak, nazywany stodołą, zbudowany przez Niemców w czasie okupacji w celach koncertowych. Były tam wspaniałe organy, które po pierwszym sezonie zostały przewiezione do Warszawy do Filharmonii Narodowej, jako że nam już nie były tak bardzo potrzebne. Budownictwo było ubogie i siermiężne, ale hala koncertowa miała bardzo dobrą akustykę, było to jednak przemyślane do tego celu. Resztę budował już Gall, który fantastycznie przygotowywał nas do zawodu. Wyszliśmy od niego wszyscy jako fachowcy, świadomi swego rzemiosła, bo aktorstwo to jest rzemiosło.
Aktorka zdradziła jednak, że to nie w Gdyni na deskach teatru odczuwała największy stres, ale… w gdańskim radiu. – W pierwszym budynku we Wrzeszczu, mniej zrujnowanym, powstało radio, gdzie były chyba dwa mikrofony. Jeden był tak nieczuły, że odchylenie głowy czy odwrócenie ust o milimetr sprawiało, że uciekało się z fonii. A jak kiszki grały marsza, bo człowiek nie dojadł, to było to rejestrowane, audycje szły na żywo. Stanięcie wówczas przed mikrofonem było to przeżycie tak wielkie, że graniczące nieomal z torturą, dlatego że mieliśmy świadomość, że to idzie na Polskę.