Mija 30 lat od najtragiczniejszego wypadku autobusowego w historii Polski. 2 maja 1994 roku PKS jadący z miejscowości Zawory do Gdańska uderzył w przydrożne drzewo. Śmierć na miejscu poniosło 25 osób, 7 zmarło niedługo później. 43 zostały ranne.
Autosan był przepełniony, pękła w nim opona. Przydrożne drzewo, w które wjechał autobus, wbiło się w pojazd na głębokość czterech metrów. Ta tragedia na trwale zmieniła życie dziesiątek Pomorzan. Przypomina o niej krzyż przy drodze między Kokoszkami a Leźnem.
„TO BYŁO JAK ODERWANIE OD RZECZYWISTOŚCI”
– Był huk, pomyślałam sobie, że coś się stało, może pękła guma. Dalej już nie pamiętam. Jak się ocknęłam, leżałam daleko od autobusu, razem z innymi ludźmi. To było jak oderwanie od rzeczywistości, zobaczenie czegoś, co nie mogło się wydarzyć – wspominała w rozmowie z naszym reporterem jedna z ocalonych.
Ten dzień zapamiętali również ratownicy i lekarze uczestniczący w akcji ratunkowej. Jednym z pierwszych ratowników na miejscu był Przemysław Glapiak, wtedy strażak z dwuletnim stażem. Naszemu reporterowi opowiadał, że widok na miejscu wypadku był tragiczny, ranni ludzie wzywali pomocy, wiele osób było zakleszczonych w pojeździe. Niewiele pracy było dla specjalistycznego sprzętu. Strażacy przede wszystkim pomagali ratować poszkodowanych i selekcjonować rannych do transportu, do szpitala.
Na miejscu do rana działały dziesiątki ratowników z Gdańska i Kartuz. Najbardziej poszkodowani trafili do Akademii Medycznej w Gdańsku. Doktor Jacek Gwoździewicz, który wtedy dyżurował w szpitalu, wspominał, że do placówki przywieziono szesnaścioro pacjentów.
POSZKODOWANI NIE OTRZĄSNĘLI SIĘ NIGDY
W trybie pilnym do pracy wezwano lekarzy i pielęgniarki. Operacje trwały do popołudnia następnego dnia. Leczenie osób z obrażeniami jamy brzusznej, głowy, ze złamaniami kończyn, trwało tygodniami. Jak mówił lekarz, większość poszkodowanych do dziś do końca nie otrząsnęła się z tego, co się stało.
Wyrokiem sądu z 1999 roku kierowca autobusu został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery za umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy i nieumyślne jej spowodowanie. Za dopuszczenie autobusu do ruchu wyroki usłyszeli też mistrz stacji obsługi i zastępca dyrektora do spraw technicznych w PKS.
Wypadek zaważył też na całym życiu kierowcy. – Był już wrakiem człowieka. Narzeczona od niego odeszła, do końca życia mieszkał z matką. Opowiadał mi, że bolało, kiedy słyszał: ty morderco. Krył się, żeby go nie zlinczowali. Nigdy już nie poradził sobie z poczuciem winy, zmarł w 2014 roku. Moim zdaniem on był ostatnią, trzydziestą trzecią ofiarą tego wypadku – mówi dziennikarka Ryszarda Wojciechowska, cytowana przez magazyn.wp.pl.
rg