Po Festiwalu Filmowym w Wenecji przyszedł czas na Festiwal Filmowy w Gdyni. Polska publiczność bywa wymagająca i kapryśna. Jerzy Skolimowski spróbował ją do siebie przekonać 11 minutami, wielowątkowym filmem z dynamiczną akcją.
O piątej po południu, w okolicy jednego z warszawskich hoteli splatają się ze sobą losy zwykłych ludzi. Aktorka filmowa, nie do końca szczery producent filmowy, zazdrosny mąż, alpinista myjący okna, sprzedawca hot-dogów z nie do końca jasną przeszłością, jego syn narkoman, nastolatek z problemami i ekipa ratowników medycznych. Ich wszystkich połączy przypadkowe zdarzenie, które dla każdego będzie momentem końca. Na ekranie możemy podziwiać m.in. Agatę Buzek, Piotra Głowackiego, Wojciecha Mecwaldowskiego, Richarda Dormera, Andrzeja Chyrę, Dawida Ogrodnika, Jana Nowickiego i Paulinę Chapko.
– Od początku miałem pomysł na finał. Musiałem tylko znaleźć odpowiednie osoby do zrealizowanie wcześniejszych sekwencji, mówił podczas konferencji reżyser Jerzy Skolimowski. To widać, bo scena kulminacyjna to najbardziej dopracowana technicznie część filmu. Początek to przede wszystkim tworzenie ludzkiej mozaiki. Ich historie ciekawią, ale jednak nie poruszają.
Forma obrazu Skolimowskiego nie jest nowością. Mimo tego, jest bardzo atrakcyjnym środkiem wyrazu. Reżyser skorzystał z całej gamy zabiegów filmowych. I tak, bawi się perspektywą, stosuje ujęcia „z ręki”, rejestruje rzeczywistość przez internetową kamerę czy miejski monitoring. Ponadto, w powietrzu wyczuwalne jest napięcie, które podbija świdrująca muzyka. Trzaski, dudnienie i inne poruszające wyobraźnię dźwięki tworzą atmosferę pełną niepokoju. Dialogi ograniczone są do krótkiej wymiany zdań. Aktorzy działają gestami, mimiką, nerwowymi ruchami ciała, a nawet urywanym oddechem.
11 minut w Gdyni zachwycił przede wszystkim młodszą publiczność. Doceniła ona dopracowane efekty specjalne, sposób połączenia wątków i wartką akcję. – Bardzo mi się podobało. Sprawny montaż, zdjęcia, świetna muzyka, wszystko złożyło się na końcowy wygląd filmu. Nic dziwnego, że film został zauważony na Festiwalu w Wenecji, komentował jeden z widzów Tomasz Skowarski.
Widmo śmierci wisi nad głównymi postaciami niczym mitologiczne fatum. Symbolika obecna jest w całym filmie. Zastanawia celowość jej wykorzystania. Być może miała ona dodać dziele głębi. Czy spełniła swoje zadanie? Nie bardzo. Ta wielość metafor psuje odbiór, a przede wszystkim odwraca niekiedy uwagę od prezentowanej problematyki.
Skolimowski pokazuje, że życie jest jedną z największych wartości. W jednej chwili może dojść do tragedii. Żałoba będzie jednak chwilowa, a po wszystkim ludzie wrócą do swoich zajęć. Jak pisał Czesław Miłosz w Piosence o końcu świata: „Innego końca świata nie będzie”.
Po Festiwalu Filmowym w Wenecji przyszedł czas na Festiwal Filmowy w Gdyni. Polska publiczność bywa wymagająca i kapryśna. Jerzy Skolimowski spróbuje ją do siebie przekonać 11 minutami, wielowątkowym filmem z dynamiczną akcją.
O piątej po południu, w okolicy jednego z warszawskich hoteli splatają się ze sobą losy zwykłych ludzi. Aktorka filmowa, nie do końca szczery producent filmowy, zazdrosny mąż, alpinista myjący okna, sprzedawca hot-dogów z nie do końca jasną przeszłością, jego syn narkoman, nastolatek z problemami i ekipa ratowników medycznych. Ich wszystkich połączy przypadkowe zdarzenie, które dla każdego będzie momentem końca. Na ekranie możemy podziwiać m.in. Agatę Buzek, Piotra Głowackiego, Wojciecha Mecwaldowskiego, Richarda Dormera, Andrzeja Chyrę, Dawida Ogrodnika, Jana Nowickiego i Paulinę Chapko.
– Od początku miałem pomysł na finał. Musiałem tylko znaleźć odpowiednie osoby do zrealizowanie wcześniejszych sekwencji., mówił podczas konferencji reżyser Jerzy Skolimowski. To widać, bo scena kulminacyjna to najbardziej dopracowana technicznie część filmu. Początek to przede wszystkim tworzenie ludzkiej mozaiki. Ich historie ciekawią, ale jednak nie poruszają.
Forma obrazu Skolimowskiego nie jest nowością. Mimo tego, jest bardzo atrakcyjnym środkiem wyrazu. Reżyser skorzystał z całej gamy zabiegów filmowych. I tak, bawi się perspektywą, stosuje ujęcia „z ręki”, rejestruje rzeczywistość przez internetową kamerę czy miastowy monitoring. Ponadto, w powietrzu wyczuwalne jest napięcie, które podbija świdrująca muzyka. Trzaski, dudnienie i inne poruszające wyobraźnię dźwięki tworzą atmosferę pełną niepokoju. Dialogi ograniczone są do krótkiej wymiany zdań. Aktorzy działają gestami, mimiką, nerwowymi ruchami ciała, a nawet urywanym oddechem.
11 minut w Gdyni zachwycił przede wszystkim młodszą publiczność. Doceniła ona dopracowane efekty specjalne, sposób połączenia wątków i wartką akcję. – Bardzo mi się podobało. Sprawny montaż, zdjęcia, świetna muzyka, wszystko złożyło się na końcowy wygląd filmu. Nic dziwnego, że film został zauważony na Festiwalu w Wenecji, komentował jeden z widzów Tomasz Skowarski.
Widmo śmierci wisi nad głównymi postaciami niczym mitologiczne fatum. Symbolika obecna jest w całym filmie. Zastanawia celowość jej wykorzystania. Być może miała ona dodać dziele głębi. Czy spełniła swoje zadanie? Nie bardzo. Ta wielość metafor psuje odbiór, a przede wszystkim odwraca niekiedy uwagę od prezentowanej problematyki.
Skolimowski pokazuje, że życie jest jedną z największych wartości. W jednej chwili może dojść do tragedii. Żałoba będzie jednak chwilowa, a po wszystkim ludzie wrócą do swoich zajęć. Jak pisał Czesław Miłosz w Piosence o końcu świata: „Innego końca świata nie będzie”.