– Gdańsk już w średniowieczu był ważnym, morskim ośrodkiem. Chociaż nie było komórek i internetu, ludzie pisali listy. W ten sposób nawiązywali kontakt z kontrahentami – mówiła w Radiu Gdańsk prof. Beata Możejko, historyk z Uniwersytetu Gdańskiego. Podczas audycji Co za Historia opowiadała o żegludze po Bałtyku i znaczeniu Gdańska jako ośrodka morskiego w czasach średniowiecznych.
Audycję prowadził Wojciech Suleciński. Prof. Beata Możejko jest redaktorką książki „W Epoce Żaglowców. Morze od antyku do XVIII wieku”. W Radiu Gdańsk opowiadała, jak Gdańsk skorzystał z otwarcia na morze.
MORZE DAWAŁO POŻYWIENIE
Dlaczego warto było mieszkać nad morzem? – Nasz pierwszy kronikarz Gall Anonim napisał słynny wierszyk: „Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące, my po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!”. Pamiętajmy że europejskie społeczeństwa pościły trzy razy w tygodniu. Ludzie musieli przecież coś jeść, a lepsze są ryby morskie niż hodowlane. Morze po prostu dawało pożywienie. Wszystko, co pływało, można było zjeść. W czasach gdy nie udawało się zboże, morze ratowało człowieka. Poza tym, wyrzucało na brzeg ważny i cenny surowiec, jakim jest bursztyn. Kiedyś nie można było tak po prostu spacerować po plaży. Trzeba było mieć na to zgodę urzędników. Bursztyn to super surowiec. Przynosił ogromne zyski – tłumaczyła podczas audycji prof. Beata Możejko.
Gościem Wojciecha Sulecińskiego była prof. Beata Możejko Fot. Rafał Nitychoruk
DROGOCENNA SÓL
Wojciech Suleciński pytał także, od kiedy usytuowanie Gdańska stało się istotnym elementem polityki gospodarczej. Zdaniem prof. Możejko, położenie miasta nad morzem zaczęło być postrzegano jako zaleta około XII wieku. – Pojęcie Gdańska jako portu handlowego pojawiło się między XII a XIII wiekiem. Jeszcze bardziej odkryto pozycję Gdańska po wejściu do Związku Hanzeatyckiego. To związek głównie morskich miast handlowych, chociaż był tam kiedyś także Kraków i Wrocław. W XIII wieku mówiono już, że to dobrze, że jesteśmy nad morzem. Szukano związku z innymi morskimi miastami, takimi jak Hamburg czy Lubeka, by sprowadzać różne towary, żywność i drogocenną sól – odpowiadała historyczka.
WIELKA KARAWELA UTKNĘŁA W GDAŃSKU
Gdański port obsługiwał około dwustu jednostek rocznie. Prof. Możejko podkreśliła, że to bardzo dużo. – W XV wieku to już duży i zorganizowany port. Przystanią była Motława, tam dochodziło do wielu kolizji. W pamięci utkwiła mi „wielka karawela”, która wiele lat stała w gdańskim porcie. W końcu była nawet zagrożeniem dla wpływających statków. Statki wychodziły w różnych kierunkach. Niektóre odbywały krótkie, dwu lub trzytygodniowe rejsy, inne płynęły nawet do Portugalii. Tam zatrzymywały się na dłużej. Marynarze schodzili na ląd. Wiemy na przykład, że z Lizbony sprowadzali korki dębowe. Spotykały ich różne przygody. Byli łapani przez piratów, duńczyków, którzy rywalizowali z Gdańskiem. Mieli niesamowite zacięcie, bo popadali w niewolę, ale do końca życie się nie poddawali.
NIE BYŁO KOMÓREK I INTERNETU, ALE BYŁY LISTY
Średniowieczny handel nie był prosty. Kupcy radzili sobie dzięki pomocy rodziny i pisaniu listów. – Zawsze przy pierwszej podróży do jakiegoś portu było trudno, ale w międzyczasie szukano kontrahentów. Słynny Francuz przy okazji uszkodzenia wielkiej karaweli szybko znalazł klientów, którzy udzielili mu nawet pożyczek. Nie było komórek i internetu, ale były listy. Hanza budowała sieć powiązaną. Przykładowo ojciec miał trzech synów. Każdego wysyłał do innego portu, by się rozejrzał. Oczywiście było ryzyko, bo można było się dowiedzieć, że kupimy sól za jakąś kwotę, a potem okazywało się, że jest droższa. Pytanie, czy później uda się ją sprzedać. Dlatego Hanzeaci nie wozili jednego towaru, tylko zawsze dobierali inne – dodała prof. Możejko.
Posłuchaj audycji: