Przejście graniczne w Zosinie to najbliższy taki punkt na południe od Dorohuska, na który kierują się Ukraińcy, chcący wjechać do Polski i próbując ominąć ogromne kolejki. Po stronie ukraińskiej na największych przejściach czeka się nawet do 60 godzin. Nie dziwi więc nikogo, że uchodźcy wymieniają się informacjami i chcą jechać tam, gdzie ludzi jest najmniej.
Na polską stronę przechodzą głównie młode i starsze kobiety, mające pod opieką kilkoro dzieci, osoby starsze, niepełnosprawne. Mężczyźni to rzadkość – a jeśli już się pojawiają, to w głównej mierze ci, którzy eskortują rodziny na zachód. Zostawiają po polskiej stronie żony, matki i dzieci, po czym natychmiast wracają na Ukrainę – jak sami mówią, by „walczyć za kraj, dla ojczyzny”.
BRAK PALIWA NA STACJACH, SAMOCHODY PORZUCONE PRZY DRODZE
Uchodźcy z Ukrainy przez granicę przechodzą w większości na piechotę, bo po stronie ukraińskiej na zachód od Lwowa nie ma już na stacjach benzynowych paliw. Czasem da się zatankować olej napędowy, ale w Ukrainie większość aut jeździ na benzynę. Ta jest obecnie na wagę złota. Kiedy kończy się paliwo, uchodźcy niejednokrotnie mają do pokonania nawet kilkadziesiąt kilometrów – najczęściej z miejsca, dokąd udało się dojechać na resztkach paliwa. Jak Natasza, 34-letnia krawcowa z małej miejscowości pod Kijowem, która przeszła pieszo 30 kilometrów. Samochód został przy drodze – razem z dziesiątkami, setkami innych, które blokują dojazd do ukraińsko-polskiej granicy. Kobieta ma pod opieką czworo dzieci – najmłodsze to dwutygodniowy chłopiec, najstarsza jest z kolei sześcioletnia dziewczynka.
MIASTECZKO Z POMOCĄ HUMANITARNĄ NA POLU
Osiemset metrów od przejścia granicznego, już po polskiej stronie, na polu u jednego z tamtejszych rolników, na uchodźców czekają Polacy – zwykli ludzie chcący pomóc. Podjeżdżają samochody wyładowane po brzegi rzeczami, które mogą się przydać. Na początku panował tu chaos, sterty rzeczy przewalały się zrzucone z busów bez ładu i składu: jedzenie, ubrania, buty, pampersy, mleko dla niemowląt, proszki do prania, wózki dziecięce. Jedzenie, woda, środki czystości – słowem wszystko. I nic, bo znalezienie konkretnego produktu to nie lada wyzwanie. Organizuje się grupa polskich ochotników, która ten chaos ogarnia najszybciej jak się da. Rzucili pracę, wzięli wolne – czasem przejechali kilkaset kilometrów. Zupełnie się nie znają. Panuje jednak ogromna solidarność – szybkie „cześć”, kawa i wszyscy biorą się do pracy. Po godzinie wszyscy są na „ty”. Po kilku godzinach pole rolnika wygląda już jak małe miasteczko. Powstał punkt medyczny, gdzie można otrzymać niezbędną pomoc, opatrunki czy leki przeciwgorączkowe dla najmłodszych. W punkcie jest też pielęgniarka, która wzięła urlop, by móc przyjechać na granicę. Ochotnicy postawili namiot z czarnej folii i kilku ściętych drzewek, w którym mogą ogrzać się dzieci i najbardziej wycieńczone starsze osoby. Chociaż wygląda prowizorycznie, w środku świeci światło, są gazowe ogrzewacze, materace i łóżka. Kolejne grupy, z jedzenia, które przywożone jest z całej Polski, robią kanapki. Ktoś postawił pięciolitrowy termos, ktoś inny czajnik. Agregaty prądotwórcze na miejsce dostarczyli strażacy, a gotującej się wody pilnuje Ukrainiec. Walerij Fit pochodzi z rejonu iwankowskiego, gdzie toczą się obecnie jedne z najbardziej krwawych walk. Walerij rzucił dobrą pracę w Warszawie i czeka na transport powrotny do Ukrainy. By walczyć. Czeka jednak z przekroczeniem granicy do rana – od 22:00 do 7:00 obowiązuje w całej Ukrainie godzina policyjna. Na parkingu po drugiej stronie przejścia na nic się nie przyda – tu pomaga, jak może. Nie chce ciepłej kurtki i czapki – jak mówi, jemu jest ciepło, a rzeczy przydadzą się komu innemu.
NARODZINY
Około południa do wolontariuszy podchodzi funkcjonariuszka straży granicznej z informacją, że na granicy – dokładnie między Ukrainą i Polską – rodzi się dziecko. Prosi o niezbędne dla noworodka rzeczy – kocyk, butelkę, mleko, pampersy, ubranka. Przyszła mama wyszła z domu prawie trzy dni temu po tym, jak jej rodzinny dom pod Kijowem został ostrzelany przez rosyjski helikopter. Na przejście dostała się tak, jak stała, zabierając ze sobą tylko dowód osobisty. Wszystko, czego potrzeba – łącznie z niemowlęcym wózkiem – strażniczka po kilku minutach zanosi na przejście graniczne. Wieczorem rozchodzi się informacja, że urodził się chłopiec.
POMAGA CAŁA EUROPA
Na granicę przyjeżdżają Polacy, Niemcy, Ukraińcy, Białorusini, Austriacy – a nawet grupka ludzi z Irlandii czy Szwecji w prywatnych autach. Mówią, że przyjechali specjalnie by zabrać potrzebujące
osoby. Mają tyle i tyle miejsc w autach, mają dla uciekinierów zapewnione miejsca do spania we własnych domach na tak długo, jak będzie trzeba. Ale mogą też zawieźć ich do rodzin w
dowolnym miejscu Polski i Europy. Dlaczego? „Tak trzeba” – mówi mi młody Belg, który, oprócz transportu, zapewnił też kilkaset litrów paliwa. Część uchodźców ma transport i nocleg w różnych miejscach w Polsce – czekają, aż zabiorą ich bliscy. Zdecydowana większość nie ma jednak nikogo, nie ma co z sobą zrobić, panuje panika i strach o to co, co dalej. Największy problem mają rodziny i znajomi. Do Polski przyjechali w grupach, liczących od kilkunastu do kilkudziesięciu osób. Nie chcą się rozdzielać.
ZWYKLI LUDZIE I GWIAZDY
Na granicę przyjeżdżają zwykli ludzie, wiedzeni odruchem serca – ale trafiają się też celebryci, jak Michał Wiśniewski – wokalista zespołu Ich Troje, który do swojego zespołowego busa zabrał
jedenaście osób. Zamiast pięciu, po które przyjechał. Marcin Wójcik z kabaretu Ani Mru-Mru również postanowił pomóc. Dzięki niemu, w środku nocy, na miejsce dojeżdża kamper z kilkudziesięcioma litrami gorącej zupy. Do auta kempingowego, zapewniającego w polowych warunkach wyjątkowy komfort, szybko kierowane są matki karmiące piersią, by mogły nakarmić pociechy i wyspać się w ludzkich warunkach. Sam Wójcik zabrał całą pięcioosobową rodzinę do Lublina, do opłaconego hotelu. W miejscach takich, jak Zosin, pomoc udzielana jest przez całą dobę – pomimo ogromnego zmęczenia i temperatur, sięgających nawet dziesięciu stopni poniżej zera. Siły dodaje każde wypowiedziane „dziękuję”.
„INFORMACJA, AKCJA, REAKCJA”
Informacje o aktualnych potrzebach i sytuacji humanitarnej na granicy rozchodzą się wśród mieszkańców regionu z prędkością światła. Grupy w mediach społecznościowych i na komunikatorach internetowych zapewniają niemal natychmiastową odpowiedź i pomoc. Okazuje się, że nie ma rzeczy niemożliwych. W środku nocy przyjeżdżają harcerze – to oni od tej chwili, zamiast policjantów, przyprowadzają uchodźców do miasteczka pomocowego. Pomaga każdy. Z Lublina przyjeżdża ratownik medyczny po dyżurze w szpitalu – ale też członek ochotniczej straży pożarnej. Zabrał ze sobą torbę ratowniczą i uratował życie około 60-letniego mężczyzny, przechodzącego zawał. Na karetkę trzeba by było czekać ponad 25 minut. Na wąskich, krętych i nieoświetlonych lokalnych drogach nie ma jak wyprzedzać, nie ma jak ustąpić drogi. Karetka jedzie więc tak, jak wszyscy. Powoli. Problemy z komunikacją rozwiązują polscy tłumacze języka ukraińskiego, którzy przyjechali sami, na swój koszt, ze środkowej Polski. Nie chcą mówić, skąd. Chcą pomagać.
„POLICJA PO GODZINACH”
W internecie błyskawicznie rozchodzi się informacja, że pomoc w Zosinie zorganizowana jest profesjonalnie, co skutkuje przyjazdem kolejnych kilkudziesięciu busów z rzeczami. Zapakowane w kartony i posegregowane już rzeczy powodują, że za „barem”, jak żartobliwie nazwano stoły, zastawione najbardziej potrzebnymi rzeczami, rosną prawdziwe góry darów. Na pomoc przychodzą więc policjanci po służbie – organizują puste busy by przewieźć część darów na Ukrainę. Sami również zakasali rękawy i pomagają. Oni, jako jedyni, mogą przekraczać szlaban przejścia granicznego bez ograniczeń, a o pomoc proszą sami Ukraińscy pogranicznicy. Do radiowozu pakowane są więc najpotrzebniejsze rzeczy dla tych, którzy jeszcze czekają na odprawę. Pomoc humanitarna dociera błyskawicznie do placówki po stronie ukraińskiej. Najpierw raz, potem drugi i trzeci – tak długo, jak trzeba, w obie strony płynie nieprzerwany potok produktów, a przez ręce wolontariuszy przechodzą towary warte dziesiątki tysięcy złotych. Tymi najcenniejszymi okazują się być polskie karty sim – te ukraińskie nie działają.
„SPADŁA BOMBA. ICH ZABIŁO, MY BYLIŚMY TAK BLISKO”
Historie, jakie słyszy się na granicy, mrożą krew w żyłach i długo się o nich nie zapomni. 39-letnia Swietłana z Kijowa przyjechała na granicę z trojgiem dzieci – półroczną dziewczynką i dwójką chłopców w wieku 3 i 11 lat. Z Kijowa wyruszyła jeszcze ze starczym synem, ojcem i teściem. Ci jednak stracili życie w wyniku ataku bombowego na ich rodzinne miasto, zanim jeszcze udało się z niego wydostać. Z relacji kobiety wynika że ona – i troje młodszych dzieci – śmierci uniknęli tylko cudem, chowając się za betonowy fragment ściany przystanku autobusowego. Syn, ojciec i teść Swietłany nie zdążyli przebiec na drugą stronę. Swietłana płacze – płaczę i ja, niosąc na rękach jej najmłodszą córkę.
Edyta Stracewska