95-letni dziś Kazimierz Piechowski przez dwa lata był więźniem obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. W Radiu Gdańsk opowiedział o pobycie w tym miejscu, o ojcu Kolbe, który oddał życie za innego więźnia oraz o swej spektakularnej, udanej ucieczce. 27 stycznia będzie obchodzona 70 rocznica wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Gospodarz audycji Co za historia Wojciech Suleciński zaprosił do podzielenia się bolesnymi wspomnieniami Kazimierza Piechowskiego, byłego więźnia, który obecnie mieszka w Gdańsku. Urodził się 3 października 1919 w Rajkowach, pochodzi z rodu szlacheckiego Piechowskich herbu Leliwa z Piechowic pod Kościerzyną. W domu rodzinnym nauczył się doskonale języka niemieckiego, co ułatwiło mu ucieczkę z Oświęcimia.
Numer obozowy 918
Do obozu przywieziono go w czerwcu 1940 roku wraz z jednym z pierwszych transportów. Dostał numer 918. – Jak nas tam przywieźli, to nie było obozu koncentracyjnego, była tylko miejscowość Auschwitz. My, te dwa pierwsze transporty, ponad 1300 więźniów, zaczęliśmy budować Auschwitz. To był straszny czas. Wielu wymaszerowało do nieba, bo gonili nas tak strasznie, żeby ta budowa była jak najszybciej ukończona. Miały nadchodzić następne transporty, a nie byłoby gdzie tych transportów zmieścić. Robiliśmy drogi, tysiące kilometrów drutów kolczastych. Kapo „pomagali” – bili ogromnymi kijami i zabijali – opowiadał Kazimierz Piechowski w programie Co za historia. Mówił jak wyglądało życie obozowe, o głodzie i racjach żywnościowych, o samobójstwach i pracy krematoriów, które spalały ok. pięciu tysięcy ciał dziennie.
– Każdy marzył, aby wyrwać się z tego piekła. Ucieczek było bardzo dużo, ponad 1400, ale to były ucieczki spoza obozu centralnego – podkreślił gość Radia Gdańsk, któremu wraz z trzema kolegami udało się uciec z obozu centralnego. Wyjaśnił, że w czasie pracy poza obozem zdarzało się, że SS-man odkładał karabin, aby zapalić papierosa. Wtedy nadarzała się okazja do ucieczki, mimo, że padały strzały za więźniem. Jeśli ktoś nie został trafiony, to czasem nie udało mu się schować i wpadał w ręce oprawców. – Raz złapali więźnia kilka kilometrów od obozu. Dali mu później tablicę z napisem po niemiecku „Hura, hura, jestem tu znów”. Chodził po obozie i walił w bęben, który miał na sobie. Wiedział, że każdy krok zbliża go do śmierci – opowiadał o mężczyźnie, który został powieszony. – Każdy mógł powiedzieć, że lepsze jest to niż powolne umieranie w Auschwitz Birkenau.
Maksymilian Kolbe
Po ucieczce zabijano 10 więźniów z komenda pracy lub bloku, w którym był uciekinier. W wyniku takiej sytuacji miał umrzeć Franciszek Gajowniczek, ale życie za niego oddał franciszkanin Maksymilian Kolbe. Świadkiem tej sytuacji był Kazimierz Piechowski. – Gajowniczek krzyczał „Jezus Maria, moje dzieci”. To było coś strasznego. Ojciec Kolbe zawsze chodził garbaty, z nosem do ziemi. Nagle wychodzi z szeregu i staje przed oficerem SS. Nie szedł kroczek po kroczku, tylko wyprostowany, prężnym krokiem. Widać było, że zbiera wszystkie siły, żeby pokazać, że jest zdolny do życia, ale chce z niego rezygnować. Na pytanie SS-mana czego chce, odpowiada, że chce iść za tego, który ma dzieci – powiedział w Radiu Gdańsk były więzień Auschwitz.
Spektakularna ucieczkasamochodem komendanta
Do ucieczki z obozu namówił Kazimierza Piechowskiego jego przyjaciel Eugeniusz Bendera, który dowiedział się, że zostanie zabity. Uciekli wraz dwoma innymi więźniami z obozu centralnego 20 czerwca 1942 roku. Ukradli mundury i przebrani za SS-manów podjechali samochodem komendanta pod bramę obozu licząc, że szlaban się podniesie. Nie stało się to od razu, udało się to dzięki doskonałej znajomości języka niemieckiego. – Pogadaliśmy sobie jak dwóch SS-manów oficerów i sprawa była załatwiona.