Najbardziej gdyński z gdańszczan, znany pisarz Stefan Chwin był gościem pierwszej audycji Piotra Jaconia z cyklu Gdynia Główna Osobista. Opowiedział m.in. o swoich wspomnieniach związanych z miastem i o tym, jak zmieniała się Gdynia od lat 50. Stefan Chwin to najbardziej gdyński z gdańszczan. Mieszka w Oliwie, ale jak się okazuje z Gdynią jest bardzo mocno związany. – Już w „Krótkiej historii pewnego żartu” jest bardzo duży fragment poświęcony Gdyni. Związany jest z moim trochę prawdziwym, trochę wymyślonym wspomnieniem o pancerniku Gneisenau, który został zatopiony u wejścia portu gdyńskiego w 1945 roku przez Niemców. Opisuję tam sprawę wydobycia wraku na powierzchnię, co oczywiście dla wyobraźni chłopca było wielką radością, opowiadał pisarz.
Wątki w gdyńskie w literaturze Chwina nie są przypadkowe. – Urodziłem się w Oliwie, ale z Gdynią byłem bardzo szybko związany poprzez mojego ojca, który pracował jako przedstawiciel Ministerstwa Żeglugi w biurze delegatury ministerstwa na ul. Derdowskiego w Gdyni, mówił Chwin. Gdynia ze wspomnień pisarza nie przypomina dziś jej obecnego wyglądu.
– Wtedy, kiedy ja tam bywałem, port to była baza Dalmoru i to było rzeczywiście imponujące miejsce, dlatego że to był prawdziwy dalekomorski port rybacki ze stalowymi trawlerami i było też mnóstwo żółto-czarnych drewnianych kutrów rybackich. Przy Dalmorze, tam gdzie teraz stoi ten największy dom w Polsce, Sea Towers, były baraki, w których mieściła się służba zdrowia Dalmoru. Tam pracowała moja matka, która była pielęgniarką, opowiadał pisarz.
– Pozostał z tego tylko wielki napis Dalmor i plany, nie do końca chyba jasne, co tam dalej na tym terenie zrobić, zauważył Piotr Jacoń. – Ale mi także te tereny są bliskie, przyznał. – Babcia mojej żony pracowała w Dalmorze. Stefana Chwina z Gdynią łączą wspomnienia już od dziecka. – Swoje pierwsze kroki edukacyjne odbywałem w przedszkolu na ulicy św. Piotra. Ta ulica prowadziła do portu, gdzie cumował Batory. Tam były takie piękne mosty nad torami kolejowymi.
– Oczywiście nie mieliśmy samochodu, więc to były wyprawy. Nie było jeszcze chyba kolejki. Myślę, że to były parowe pociągi podmiejskie. Nie chciałbym teraz przekłamać tego, ale tak mi się zdaje. Pamiętam, że wstawało się bardzo wcześnie. We troje – z mamą i z ojcem jechaliśmy do Gdyni.
– Trafiłem do bardzo dziwnego przedszkola na Kępie Redłowskiej, która była w latach 50-tych dla chłopców rajem, opowiadał Chwin. – Dlatego, że była szalenie niebezpieczna. Były tam prawdziwe ślady wojny. Na przykład na wysokich drzewach wisiały taśmy do cekaemów, ponieważ z tamtej wysokości były chyba urządzane przez Niemców jakieś stanowiska. I pamiętam, że kiedy wychodziliśmy z całym przedszkolem do lasu, byliśmy świadkami tej scenerii powojennej.
– Potem trafiłem do szkoły podstawowej w Gdyni. W tym samym miejscu, w którym dziś jest centrum handlowe Batory, były w tamtych czasach – to był chyba 1954 rok, takie drewniane, kryte papą baraki, w których była szkoła podstawowa. Chyba nr 56, nie wiem, tak mi się kojarzy z tą liczbą. Tam pobierałem swoje pierwsze wtajemniczenia edukacyjne, wspominał pisarz.
Zapytany o to, czy jego rodzina nie chciała zamieszkać w Gdyni, Stefan Chwin przyznał, że nikt o tym wtedy nie myślał. – Mieliśmy poniemieckie mieszkanie w Oliwie, z ogrodem. Nie było takiej potrzeby, żeby się przenosić. Tam chyba było jednak przyjemniej. Bardzo dużo tej Gdyni w Pana życiorysie. A proporcjonalnie w Pana literaturze nie ma jej tak dużo, zauważył Piotr Jacoń. – Może dlatego, że potem jakoś od Gdyni się oddaliłem, przyznał pisarz.