Północna Polska przez lata czekała na koncert tego giganta spokojnego, elektronicznego grania i… opłaciło się! Bonobo zaspokoił niemalże w stu procentach głód fanów muzyki spod znaku wytwórni Ninja Tune, choć chyba nie tylko ich, bo twórczość Simona Greena w wersji live to muzyka absolutnie dla każdego. Dlatego nie dziwi fakt, że był to drugi w historii klubu B90 koncert, na który bilety sprzedały się do ostatniej sztuki. Simon Green muzykę zaczął tworzyć w okolicach 2000 roku. Jego pierwsza płyta „Animal Magic” to efekt samotnej pracy w domowym zaciszu na komputerowym oprogramowaniu. Niemal 15 lat później Bonobo to już prawdziwa koncertowa machina, w której lider na przemian gra na basie i puszcza sample, na trasy zabierane są przeróżne wokalistki, a wspaniały warsztat perkusisty czy chociażby saksofonisty uzupełnia cały końcowy efekt. Do Gdańska Bonobo przyjechał wraz z Szjerdene – czarnoskórą wokalistką, która udziela się na jego ostatniej płycie „The North Borders” w dwóch utworach – „Transits” i świetnym „Towers”. Skromna, uśmiechnięta dziewczyna miała trudne do udźwignięcia zadanie okraszenia swoim głosem piosenek zazwyczaj wykonywanych przez Andreyę Trianę, ale na szczęście poradziła sobie z nim doskonale. I choć to Simon najczęściej między utworami zagadywał publikę, to prezencja Szjerdene na pierwszym planie dawała występowi Bonobo dodatkowy plus. Dla mnie osobiście małym zgrzytem było jedynie wykonanie przez wokalistkę utworu „First Fires”, który na płycie śpiewa mężczyzna – Grey Reverend. Nieco dziwnie to brzmiało, choć fakt, że ten niezwykle spokojny utwór może jest po prostu mało koncertowy.
Za to koncertowe pewniaki dały na koncercie Bonobo radę nie na 100, a na 110%. Otwierający koncert hit „Cirrus” dał rozentuzjazmowanej publice pierwszych kilka argumentów przemawiających za tym, że warto było zainwestować w ten występ. Wszyscy świetnie bawili się też chociażby na „Emkay” czy moim osobistym faworycie „We could forever”. Żywe instrumentarium i miejsce na improwizację pozwoliły niektóre utwory dość znacząco przerobić w kierunku… muzyki tanecznej. Ni stąd ni zowąd spokojne rytmy Bonobo zamieniały się w półlatynoską, pół-drum`n`bassową dziką zabawę, co wszystkim niezwykle się spodobało, bo na koncercie praktycznie przez całe półtorej godziny widać było same uśmiechnięte twarze.
Te uśmiechy mogły szybko zamienić się na poirytowane miny, gdyby w klubie pojawiły się organizacyjne problemy związane z ogromną frekwencją. Nic bardziej błędnego! Klub B90 organizacyjnie spisał się na 5 z dużym plusem (byłaby szóstka, gdyby nie gigantyczna kolejka do szatni przy wyjściu, choć ja w tej kolejce nie stałem i wolałem w tym czasie porozmawiać z muzykami, którzy bez żadnych oporów wyszli do publiki). Na wejście na teren stoczniowej hali trzeba było czekać niewiele, bo około dziesięciu minut, w międzyczasie można było zjeść pysznego burgera z „zamówionych” food-trucków, a pod scenę dało się bez większego problemu przejść z drugiego końca sali nie narażając się na wielkie przepychanki. Plus oczywiście nagłośnienie i oświetlenie, które opiszę najprościej jak się da – pełna profeska!
Bardzo dziwnym faktem było to, że Bonobo, który w Polsce jest megagwiazdą, do tej pory nigdy nie był na koncercie w Trójmieście. Czyżby były obawy, że nie będzie dostatecznie dużo chętnych? Po wczorajszym wieczorze wszyscy, nawet najwięksi sceptycy, nie mają już żadnych argumentów przeciw takich imprezom u nas. Gdańsk, Sopot i Gdynia chcą słuchać elektroniki na żywo i umieją się do niej bawić. Chcemy więcej tego typu koncertów, więcej Ninja Tune, więcej radosnej muzyki i więcej takich miłych wieczorów jak ten w pierwszy dzień wiosny z Simonem Greenem i jego muzykami.