W przypadku tego dania nie liczy się tylko to, że pofatygujemy się do restauracji, zapłacimy za usługę i dostaniemy wszystko dosłownie „na talerzu”. Shabu-Shabu to propozycja z jednej strony ambitna, z drugiej fascynująca. Gość restauracji sam przygotowuje swoje jedzenie w sposób, który najbardziej mu odpowiada.
Zadanie o tyle trudne, że prawdziwa kuchnia tajska nie jest tak popularna, jak chociażby włoska czy amerykańska. Dlatego odwiedziny w gdańskiej restauracji Lao Thai i spróbowanie ich najnowszej pozycji w menu to bardzo dobra propozycja na jeden ze zbliżających się ciepłych wieczorów.
Shabu- Shabu można określić jako azjatycką odpowiedź na szwajcarskie fondue, ale nie jesteśmy raczej w stanie ustalić, co powstało najpierw. Zresztą jedyną wspólną cechą obu dań jest to, że mamy do dyspozycji w lewej ręce składniki „saute”, czyli na surowo a w prawej kociołek wypełniony gorącą cieczą. Reszta to już dwa inne światy. Jesteśmy w Lao Thai, więc tylko o tym azjatyckim będziemy opowiadać.
Sama nazwa wzięła się podobno od odgłosu mieszania składników w kociołku za pomocą specjalnej drewnianej chochelki. Zanim jednak w restauracji przy Targu Rybnym zrobimy owo Shabu-Shabu, czeka nas prawdziwa wizualno-aromatyczna uczta. Kelnerki (które zawsze chętnie służą poradą na zasadzie „z czym to się je” – gwarantuję, pytania nasuną się na pewno!) przynoszą najpierw podstawę z podgrzewaczem. Następnie ląduje na niej kociołek wypełniony przygotowanym przez szefa kuchni aromatycznym bulionem, w którym dominuje trawa cytrynowa.
– To jest w zasadzie jedyny moment, kiedy nasi kucharze mają wpływ na zjedzone przez klienta danie. Dlatego nad bulionem pracują długo i uważnie, mówi Paweł Białas z Lao Thai. Potem na stole lądują trzy naczynka z sosami. Posłużą jako „przyprawa” do bulionu oraz jako dodatek do mięs, warzyw bądź owoców morza. Do tego dostajemy miseczkę w specyficznym owalnym kształcie, wspomnianą drewnianą chochelkę i pałeczki (jeśli nie umiemy się nimi posługiwać, możemy poprosić o pałeczki z „ułatwieniem”, ale nie zdradzę na czym polega, powiem tylko, że to bardzo zmyślny patent). Na koniec dostajemy wisienkę na torcie, czyli składniki.
Do wyboru są między innymi zestawy z owocami morza i mięsne. Wszystko musi być świeże i tak przygotowane, by nie musiało zbyt długo przebywać w bulionie, żeby można było to zjeść ze smakiem niezależnie od czasu obróbki termicznej. Choć w stanie lekko surowym też jest ciekawie. Wśród owoców morza mamy krewetki, kalmary, fragmenty łososia i małże. Z mięs dostajemy bardzo cieniutko posiekaną wołowinę i cielęcinę. Do tego moc ziół (od kolendry po bazylię) i warzyw – marchewkę, szczypior, cebulkę, azjatyckie grzyby, oraz oczywiście makaron ryżowy. I w tym momencie zaczyna się zabawa.
– Na początek spróbujmy samego bulionu, żeby zapoznać się ze smakiem. Potem do takiego czystego bulionu wrzućmy jeden składnik i spróbujmy jak smakuje w naturalnej postaci. Wtedy będziemy wiedzieli czego nam brakuje i zaczynamy przyprawiać, mówi Ania Orzech z Lao Thai. Szkół jest mnóstwo. Jeśli mamy cierpliwość w bulionie umieszczamy każdy składnik po kolei i próbujemy co kilka minut. Ci bardziej głodni mogą od razu zacząć tworzyć coś na zasadzie tajskiej zupy, umieszczając w kociołku ulubione zioła, dodając do nich makaron, mięso i owoce morza. Samo jedzenie to kolejne multum możliwości. Możemy przełożyć sobie część Shabu-Shabu do miseczki i jeść jak zupę. Możemy wyławiać kolejne składniki pałeczkami i próbować je po kolei. Możemy też mieszać je z sosami, które zadowolą chyba każdego. I tak przez długi, długi czas.
Shabu-Shabu to nie jest obiad „na szybko”. Ze służbowej konieczności spędziłem przy nim jedynie godzinę i bardzo tego żałowałem, bo połowy rzeczy nie miałem okazji spróbować, nie mówiąc już o stosowaniu różnorakich konfiguracji. Myślę, że spokojnie powinniśmy sobie na wizytę w Lao Thai zarezerwować dobre dwie godziny, a może i więcej. Gwarantuję, że nie będziemy się nudzić, tym bardziej że to danie wprowadza pewną rewolucję we wspólnym jedzeniu. Tak duży wpływ, jaki mamy na smak sprawia, że z towarzyszami przy stoliku omawiamy jak co smakuje, pomagamy sobie, wyławiamy przysmaki z kociołka należącego do sąsiada i tak dalej.
– Odchodzimy od typowo polskiej tradycji, że każdy ma swój talerz, z przysłowiowym schabowym i ziemniakami i jest w niego wpatrzony. O wiele więcej przyjemności daje takie wspólne jedzenie i do tego dążymy, zapewnia Paweł Białas z Lao Thai. To czyni wieczór przy Shabu-Shabu zarówno dobrą opcją na romantyczne spotkanie, ale też ciekawy wieczór w liczniejszej grupie znajomych. A nawet nieznajomych. W końcu Shabu-Shabu zawiera w sobie ducha Tajlandii, kraju będącego marzeniem wielu, szczególnie rozrywkowych Europejczyków.
Maciej Bąk/Radio Gdańsk