Czy cover-bandy mają sens? Po gdańskim koncercie „polskich Pink Floyd”

DSC 0191

Cover-bandy, czyli zespoły wykonujące utwory wybranego, klasycznego artysty, to częste zjawisko koncertowe, które zazwyczaj rodzi się z fanowskiej pasji do oryginału, ale łatwo naraża się też na krytykę odcinania kuponów od cudzej sławy. Niedawny koncert grupy Another Pink Floyd w gdańskim Parlamencie udowodnił jednak, że takie występy bywają autentyczną szansą na przywołanie nieosiągalnej już muzycznej magii.

Na obronę zjawiska znanego jako cover-band padają zazwyczaj podobne argumenty: skoro nie ma już szans na usłyszenie na żywo oryginału, dobrze, że są zespoły, które przedłużają muzyczne życie legendarnych grup. Starszym fanom dają namiastkę dawnych wzruszeń, a młodszych inspirują do poznania klasycznej twórczości.

W wypadku Pink Floyd od czasu śmierci klawiszowca Ricka Wrighta w 2008 roku nie ma już co liczyć na powrót oryginalnego składu (co potwierdzają niezmienne od lat deklaracje żyjącej trójki Floydów). Tymczasem słuchaczy wciąż przywiązanych do tej muzyki nie brakuje. Stąd tak duże powodzenie zespołów imitujących koncerty Brytyjczyków, z których największą sławę zdobyli wielokrotnie goszczący w Polsce The Australian Pink Floyd Show (wiernie odtwarzający nie tylko muzykę, ale też bogatą oprawę koncertów pierwowzoru) i młodsza, powstała po „schizmie” w szeregach Australijczyków formacja Brit Floyd.

 

NIEWDZIĘCZNA ROLA ŚCIGAJĄCYCH ORYGINAŁ

Rola tribute-bandu jest jednak tyleż uprzywilejowana, co niewdzięczna. Z jednej strony – kultowa nazwa na plakacie umożliwia „drogę na skróty”: niemal zawsze ściąga zainteresowanie i zwalnia z budowania rozpoznawalności własnym repertuarem. Z drugiej –  fani oryginału potrafią być wobec kopistów bezlitośni, chętnie wyzywając ich od muzycznych podróbek i półproduktów. W charakterze pałki zawsze mogą też użyć – wypadających oczywiście na niekorzyść – porównań do niedoścignionego oryginału.

W wypadku Pink Floyd poprzeczka zawieszona jest wyjątkowo wysoko. Bo nawet jeśli wyróżnikiem legendarnej formacji nigdy nie była czcza wirtuozeria, brytyjscy muzycy z pewnością osiągnęli mistrzostwo na polu muzycznej dramaturgii. Bezbłędnie panując nad nastrojem i aurą swoich przestrzennych, intensywnych, bogato zaaranżowanych kompozycji, stali się symbolem dźwiękowej precyzji i wyrafinowania, żeby nie rzec: pedanterii. To dlatego w zastępach fanów Pink Floyd tak wielu jest audiofilów, którzy bez trudu wyłapią każde potknięcie zaburzające idealnie ułożoną i doskonale znaną całość.

Sytuacji nie ułatwiają sami Floydzi, którzy przez lata koncertowania przyzwyczaili swoich słuchaczy do braku jakichkolwiek wykonawczych odstępstw. Na zarejestrowanych w różnych latach nagraniach koncertowych zespołu wierność brzmieniu i wersjom znanym z płyt studyjnych jest uderzająca. Grupa ma więc fanów wychowanych na kanonie, od którego właściwie nie ma odejścia.


FLOYDOMANIACY Z KORPORACJI

Pochodzący z podkrakowskiej Skawiny rodzimy cover-band Another Pink Floyd narodził się na początku 2009 roku z czysto hobbystycznej pasji muzykowania. Jak opowiadają w wywiadach muzycy, w jednej z krakowskich korporacji spotkali się pasjonaci Floydów, którzy w wolnych chwilach zaczęli grać dla przyjemności.

Od tego czasu zespół przeszedł kilka przetasowań personalnych. Jednym z najbardziej mu służących okazała się zmiana wokalisty Wiktora Janusza na dysponującego dużo lepszymi warunkami głosowymi i wierniej imitującemu wokale „oryginałów” Normana Powera. Dziś Another Pink Floyd to już profesjonalna ekipa koncertowa, która regularnie daje występy w całej Polsce. I skutecznie buduje swoją renomę, wracając do raz sprawdzonych miejsc (m.in. gdańskiego Parlamentu, w którym muzycy po raz pierwszy wystąpili niemal dokładnie rok temu, w listopadzie 2014 roku).

Po tegorocznym koncercie nietrudno zrozumieć, z czego wynika ich sukces. Muzycy polskiego tribute-bandu podchodzą do materiału wyjściowego z profesjonalizmem i drobiazgowością, które nie wykluczają wykonawczej pasji. O brzmieniu Another Pink Floyd decydują przede wszystkim zdolni gitarzyści Piotr Myjak i Marcin Kruczek, świetnie znający swoja partie i odgrywający je biegle i lekko, oraz perkusista Grzegorz Bauer – bębniący jednak zdecydowanie mocniej niż Nick Mason. Ważnym ogniwem jest też Norman Power, dobrze odnajdujący się zarówno w „jasnych”, pełnych melodyjnej harmonii rejestrach wokalnych Gilmoura, jak i tych bardziej „mrocznych” – rozpaczliwych, neurotycznych, czasem ponurych – które na płytach zarejestrował Waters.

DSC 0311

 

PRZYWOŁALI MAGIĘ PINK FLOYD

W repertuarze gdańskiego koncertu nie było miejsca na zaskoczenia i nieoczywiste wybory – choć to nie zarzut, bo fani z pewnością oczekiwali sprawdzonej klasyki. Muzycy zbudowali program z pinkfloydowego „the best of”, z „Wish You Were Here”, „Comfortably Numb”, „High Hopes”, „Learning to Fly” i „Run Like Hell” na czele. Może tylko trochę po macoszemu potraktowali swoją ulubioną, zwykle szerzej prezentowaną płytę Floydów – „The Dark Side of the Moon” (tym razem usłyszeliśmy z niej tylko trzy fragmenty, zabrakło m.in. najbardziej znanych „Money” i „Time”).

To duże słowa, ale polskiemu zespołowi momentami naprawdę udało się przywołać magię Pink Floyd. Oczywiście, magia – zwłaszcza magia „ducha oryginału” – bywa ulotna, a na bliskość pierwowzoru składa się wiele zmiennych: umiejętności poszczególnych muzyków. Czasem uproszczona solówka, źle zbalansowane gitary („Another Brick in the Wall”), „kwadratowe”, nieco spłaszczone brzmienie („Arnold Layne”), niedostatki wokalne (słynna kobieca wokaliza w „The Great Gig in the Sky” wypadła poniżej oczekiwań) czy brak charakterystycznych elementów dźwiękowych (np. odgłosu nastawiania radia w „Wish You Were Here”) zaznaczało ten dystans i mogło rozczarowywać, przypominając, że obcujemy tylko z „polską kopią”.

Ale o charakterze koncertu stanowiły przede wszystkim wykonania takich utworów, jak „Shine on You Crazy Diamond”, „Sorrow”, „Us and Them”, „Brain Damage/Eclipse” czy „Echoes”, w których zespół brzmiał nie tylko jak prawdziwi Floydzi, ale momentami dawał dowód prawdziwej wirtuozerii. Na plus należy też zaliczyć muzykom, że mimo dużej wierności oryginałowi stać ich było na nieortodoksyjne rozwiązania aranżacyjne – choćby za sprawą częstszego wykorzystania saksofonu, który przejął solówki m.in. w „High Hopes” i „Another Brick in the Wall”. To sprawiło, że momentami można było mówić nie o kopiowaniu Pink Floyd, ale interpretacji ich twórczości.

DSC 0366

 

OPRAWA IMPONUJĄCA, KONFERANSJERKA NIEKONIECZNIE

Równie ważna była oprawa koncertu, która świetnie dopełniła całości. Kiedy obserwowało się, z jakim zaangażowaniem i wyczuciem pracowali na stanowisku za konsoletą dźwiękowiec i reżyser światła, nie ulegało wątpliwości, że są pełnoprawnymi członkami grupy. Another Pink Floyd postawili tym razem na bardziej teatralne rozwiązania: punktowe oświetlenie i ledowe ekrany. To, w jaki sposób zmieniające się światło podbijało dramaturgię poszczególnych utworów i obrysowywało sylwetki muzyków, tworzyło chwilami imponujący mini-spektakl.

Ostatnia łyżka dziegciu musi jednak dotyczyć sposobu, w jaki zespół zdecydował się kontaktować ze słuchaczami. Z jednej strony świadomym wyborem wydaje się koncertowanie po cieszących się dobrą akustyką salach teatralnych lub klubowych, dla siedzącej publiczności. Skutkuje to co prawda „ostudzeniem” reakcji, ale zapewnia skupienie, niezbędne do przeżywania muzyki Pink Floyd. Zresztą sceniczny dystans i powściągliwość prezentowali też zawsze oryginalni Floydzi. Tym bardziej dziwić mogła „zagrzewająca do zabawy” i mająca wywołać żywiołowy odzew konferansjerka, w której celował zwłaszcza klawiszowiec Andrzej Łakomy. W najlepszym wypadku sprawiało to wrażenie dysonansu, w gorszym – wyrywało z zadumy i burzyło skrzętnie budowany nastrój.

Nie zmienia to faktu, że Another Pink Floyd to uczciwa, coraz bardziej dopracowana propozycja koncertowa (występ, przedzielony przerwą, trwał niemal trzy godziny!), która spełnia podstawową funkcję: niesie kaganek „pinfloydowej oświaty”. I nie pozostawia wątpliwości, że zrodziła się z pasji, a nie kalkulacji. Dlatego tak prawdziwie zabrzmiało rzucone przez wokalistę pod koniec koncertu hasło, że podział na zespół i publiczność nie ma tu zastosowania. Po obu stronach zebrali się przecież fani Pink Floyd.

Marcin Mindykowski

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj