Ostatni dzień Open’era. Szokujący spektakl, wielki zawód i nieprzewidywalna pogoda

Ulewy i burze – te dwa słowa najczęściej pojawiały się w prognozach pogody na ostatni dzień Open’era. I choć mogło to odstraszyć festiwalową publiczność, to mnóstwo dużych muzycznych nazw w line-upie na ten wieczór stanowiło cały szereg kontrargumentów. Publiczność przybyła więc ponownie bardzo licznie i wyszła z terenu lotniska zadowolona, choć niestety nie ze wszystkiego. Tego dnia po raz pierwszy w trakcie piętnastej edycji miał miejsce poważny zgrzyt organizacyjny. Gdy o 17:30 miał rozpocząć się wyczekiwany przez głównie młodą część festiwalowej publiczności występ formacji The 1975, nad lotniskiem zerwała się wichura. Przewróconych zostało kilka toi-toi, namiotów i śmietników. Ze względów bezpieczeństwa ewakuowano niektóre punkty gastronomiczne i opóźniono koncert.

Potem lunął deszcz. Intensywny, 20-30 minutowy opad sprawił, że wszyscy goście festiwalu musieli szukać schronienia pod dachem, jeśli nie chcieli przedwcześnie zakończyć zabawy. Na szczęście aura od około 18:30 zaczęła ponownie być łaskawa. Ulewny deszcz zmienił się w mżawkę, a fani The 1975 doczekali się krótkiego, energetycznego występu tego zespołu, który jednak wydawał się mocno zestresowany całym zamieszaniem wynikłym z opóźnienia. Ale było i “Chocolate” i “The Sound”, a więc fani popowo-gitarowego grania wyszli usatysfakcjonowani.

INNE OBLICZE GITARY

Zupełnie inne oblicze gitarowego grania – post-hardcore’owe – zaprezentowali At The Drive-In. Amerykańsko-meksykańska formacja to jedna z najbardziej doświadczonych gwiazd tegorocznego Open’era (pierwszą płytę wydali w 1996 roku), co odbiło się na zainteresowaniu ich występem. Tym razem pod sceną zabrakło najliczniej reprezentowanej na festiwalu grupy, czyli nastolatków. Na porywającym koncercie At The Drive In bawili się widzowie z grupy 25+ i bawili się znakomicie. Zespół znanego z Mars Volty Cedrica Bixler-Zavali dawał z siebie wszystko na scenie i widać było, że jest bardzo wdzięczny za zaproszenie po raz pierwszy w historii do naszego kraju.

ELEKTRYZUJACE „THE THINGS WE LOST”

Podczas gdy At The Drive-In rozsadzali wręcz scenę pod namiotem swoją energią, młodzi festiwalowicze świetnie bawili się pod sceną główną, gdzie przy poprawiającej się pogodzie dobry jakościowo występ dawał zespół Bastille. „The things we lost” zelektryzowało publikę i udowodniło, że sprowadzenie młodej brytyjskiej formacji na tegoroczną edycję Open’era było strzałem w dziesiątkę. Z kolei kto miał już dość gitar, mógł skupić się na tańcu bez opamiętania podczas występu tria Chvrches. To electro-pop w najlepszym wydaniu, oszczędny scenicznie, ale wyzwalający w publiczności ogromną energię. Na bardzo licznie obserwowanym koncercie pod namiotem Chvrches zagrali między innymi „Recover” czy „Gun”, generując jedną z najlepszych tanecznych imprez na piętnastej edycji festiwalu.
 
NAJWIĘKSZA GWIAZDA

Na taneczne granie liczyły też tysiące fanów Pharella Williamsa, którzy tłumnie stawili się pod główną sceną na występ głównej gwiazdy ostatniego dnia festiwalu. No i właśnie, jego występ to właściwie nie był koncert, tylko… impreza. Pharellowi brakowało charyzmy, pomysłu na show, a nawet… głosu, bo często wspierał się playbackiem. Wokalista i producent zaprezentował przekrój przez całą swoją twórczość – od formacji N*E*R*D, przez dokonania producenckie (m.in. „Drop it like it’s hot” – w trakcie tego utworu nikt nie zabrał głosu ze sceny poza Snoop Doggiem puszczonym… z taśmy) aż po ostatnie solowe nagrania i gościnne występy (nie zabrakło „Blurred lines” Robina Thicke’a). I choć hitów było co nie miara, to koncert Pharella Williamsa brzmiał kiepsko i trudno było odnaleźć się osobom nastawionym na coś więcej niż sobotnią imprezę. Co nie zmienia faktu, że spora część widzów bawiło się na Williamsie przednio.

NIESAMOWITY SPEKTAKL

Warto było odpuścić sobie końcówkę występu Pharella Williamsa, żeby zobaczyć niezwykły show Grimes, który przed północą rozpoczął się na Tent Stage. Ekscentryczna wokalistka pojawiła się w towarzystwie tancerek i wokalistek wspierających, prezentując show jakiego tegoroczny Open’er nie widział. Odjechane układy taneczne, dosłowne wicie się po scenie, wokalizy, pulsujący bas – to wszystko złożyło się na niesamowity spektakl, po którym publiczność wyszła z namiotu dosłownie zszokowana. O tym, że inspirująca się azjatyckim popem Grimes jest artystką nietuzinkową, wiedzieli wszyscy. Mało kto jednak spodziewał się, że swoją energię potrafi w tak znakomity sposób zaprezentować na żywo. Grimes przebiła wszystkie inne występy czwartego dnia festiwalu, a kto wie czy nie całego Open’era 2016.

NA OSTATKI SIŁ

Tym, którzy jeszcze mieli siły, pozostał finałowy występ Kygo na głównej scenie. Młody norweski DJ i producent zaprezentował nie tylko swoja plażowe hity jak „Firestone”, ale też przekrój największych tanecznych hitów tegorocznego lata w towarzystwie kolorowych wizualizacji. Nic nadzwyczajnego, efektowny DJ-ski set, ale kto chciał zakończyć sobotę z przytupem, na pewno skorzystał z oferty Kygo.

Miały być burze i ulewy, był intensywny deszcz, ale tylko przez chwilę. Dzięki temu pogoda nie zniszczyła świetnych, choć nierównych, doznań muzycznych ostatniego dnia Open’era.

Maciej Bąk/amo
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj