Opera Leśna wypełniła się we wtorek jednym z najbardziej charakterystycznych głosów świata. Kompozycje, takie jak „Englishman in New York”, „Message in the bottle” czy „Every breath you take” zna cały świat. Sting dał prawdziwy popis w Sopocie.
Sting to jeden z bardziej poważanych artystów muzyki rozrywkowej. Mogłoby się wydawać, że lata jego największej popularności już minęły. Nic bardziej mylnego. W czasie koncertu pokazał 100 proc. profesjonalizmu i charyzmy. Gromkie brawa i bis tylko to potwierdziły.
SYN WSPARŁ OJCA
Przed występem Stinga „support” zagrał jego syn, Joe Sumner. Kameralny klimat oraz świetny repertuar oczarowały publiczność. Wystąpił wraz z członkami zespołu ojca – wokalistką oraz muzykiem sekcji dętej, który grał na cajon. Od razu skradł serca słuchających, pytając z silnym zagranicznym akcentem: „Jak się macie?”. Wszyscy mieli się świetnie – gromkie brawa to potwierdziły.
Jeżeli Sting kiedykolwiek zdecyduje się na muzyczną emeryturę, jego syn z powodzeniem może go zastąpić. Ich głosy są prawie nie do odróżnienia.
„NIE MÓWIĘ PO POLSKU”
Jak na Brytyjczyka przystało, Sting rozpoczął koncert nie spóźniając się ani minuty. Przywitał się „Dzień Dobry Sopot”, tłumacząc od razu, że w ogóle nie mówi po polsku. To jednak nie przeszkadzało rozentuzjazmowanemu tłumowi. Od razu porwał z miejsc część publiczności najsłynniejszą piosenką „Every breath you take”. Hit, którym zawojował świat z zespołem The Police był świetną rozgrzewką.
W swoim repertuarze przeplatał szlagiery z mniej znanymi piosenkami. Kiedy wydawało się, że atmosfera trochę stygła, na scenie rozbrzmiewały dźwięki rozpoznawalnych melodii. Tak było w przypadku piosenki „Message in the Bottle” poprzedzonej utworem Petera Gabriela, którą wykonał Sting.
KONTAKT Z PUBLICZNOŚCIĄ
Sting złapał świetny kontakt z publicznością. Zachęcał ich do wspólnego śpiewania. Wyglądało to jak mecz tenisowy, gdzie artysta „serwował” proste partie wokalne, które „odbijała” publiczność. To powtarzało się przez kilka bardziej znanych piosenek.
Ponad to bardzo miłym akcentem było przedstawienie członków zespołu. Każdy z nich miał partię solową przy poszczególnych piosenkach. To pokazało, z jak utalentowanymi muzykami współpracuje Sting. Publiczność porwał skrzypek, pianista oraz wokalistka śpiewająca w chórkach. Nie szczędzono im braw i okrzyków.
COŚ WIĘCEJ NIŻ STAROCIE
Można by pomyśleć, że najsłynniejsze piosenki w swojej karierze solowej Sting napisał w latach 90. Mimo to odświeżał te utwory oryginalnymi aranżacjami czy wstawianiem fragmentów innych piosenek. Tak było w przypadku słynnego „Roxanne” – pierwszego popularnego hitu w latach działalności The Police. Kiedy publiczność została porwana z krzeseł, nagle usłyszeli hit Billa Whitersa „Ain’t no sunshine”. Z agresywnego uderzenia, widownia przeniosła się w bardziej łagodne rytmy. Takie połączenie było strzałem w „10”.
PUNKT KULMINACYJNY
To jeden z najpopularniejszych utwór w solowej karierze Stinga. „Englishman in New York” porwał dosłownie całą sopocką publiczność z krzeseł. Wszyscy klaskali w rytm piosenki i śpiewali wraz z artystą. Przez następne pół godziny nikt nie usiadł na swoim miejscu.
KONCERT TO ZA MAŁO
Sting tak bardzo przypadł do gustu sopockiej publiczności, że został wywołany na bis. Wykonał trzy słynne utwory, kończąc występ nastrojowym „Fragile”. Wprowadziło to bardzo nostalgiczny nastrój. Aż poczuło się lekki smutek z powodu kończącego się koncertu. Po skończeniu utworu wszyscy muzycy wraz z głównym artystą wyszli przed scenę i podziękowali za tak gorące przyjęcie. Sting kilkakrotnie odwracał się w stronę publiczności i kłaniał się. Po zejściu ze sceny publiczność jeszcze długo biła brawo w nadziei, że ponownie wywoła artystę. Niestety, nie udało się.
Był to jak dotąd jeden z lepszych koncertów roku. Tacy artyści jak najczęściej powinni odwiedzać Operę Leśną.
Polita