Nie wiadomo dokładnie, ile sprzedało się egzemplarzy debiutanckiego albumu Wilków. To czasy szalejącego piractwa, więc szacuje się, że co najmniej połowa nakładu rozeszła się właśnie tymi „nieoficjalnymi” kanałami. Wiadomo natomiast, że mówimy tutaj o milionach płyt i o wielkiej karierze, która zaczęła się własnie od albumu zatytułowanego, po prostu, „Wilki”. Jaki wpływ miało to na zespół i samego Roberta Gawlińskiego?
– Nasze życie zmieniło się kolosalnie. To był czas, kiedy popularne były „szczęki”. Właściwie każdy wszędzie handlował. Ja jestem warszawiakiem, więc idąc po Marszałkowskiej czy Alejami, z co drugiej ze stojących tam budek słyszałem swoje utwory. Moje płyty były tam do kupienia. Oczywiście pirackie. Reakcja była taka, że wszyscy z tych budek wybiegali i, jak mnie poznali, to natychmiast podchodzili i zapraszali mnie na piwo, chcieli autograf albo prosili, żebym został, to zadzwonią po żonę i zrobimy sobie zdjęcie. To niesamowite uczucie – wspomina ze śmiechem Robert Gawliński.