Wydawałoby się, że wybór nowego szefa teoretycznie jednej z ważniejszych instytucji kultury w Polsce powinien rozpalać emocje od Bałtyku po Tatry. Tymczasem wokół tej ważnej sprawy panuje jakaś dziwna cisza. A kandydat na nowego dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności zgłosił się tylko jeden i jest to obecny dyrektor Basil Kerski. Mimo „mocarstwowego” PR ze strony kierownictwa Centrum i władz samorządowych Gdańska oraz wielomilionowego budżetu, ECS – obchodzące właśnie swoje dziesięciolecie – nie potrafiło zbudować należytej pozycji w przestrzeni publicznej. Co więcej, instytucja, która w założeniach miała promować dziedzictwo oraz ideały „Solidarności” (a więc jeden z najważniejszych elementów tzw. soft power naszego państwa) poza granicami Polski, stała się czymś dokładnie odwrotnym – swoistą ekspozyturą nad Wisłą zachodnioeuropejskich lewicowo-liberalnych elit.
CENTRUM KONTROWERSJI
ECS od początku towarzyszą kontrowersje i mniejsze bądź większe wpadki (jak ta z zapuszczonym ogrodem, który miał być dodatkową atrakcją). Właściwie trudno wskazać taki aspekt funkcjonowania tej instytucji, który ich nie wzbudza. Wystarczy wymienić chociażby architekturę budynku (choć pewnie znajdą się i jej entuzjaści), postaci dyrektorów placówki (nie tylko obecnego dyrektora, ale także pierwszego – ojca Macieja Ziębę), kształt wystawy stałej, działalność wydawniczą i edukacyjną…
Najciszej jest wokół działalności naukowo-badawczej, ale to także raczej minus niż plus – instytucja z takim budżetem i potencjałem powinna być jednym z liderów wieloaspektowych i multidyscyplinarnych badań nad dziedzictwem i fenomenem „Solidarności” (a także całym ruchem antykomunistycznym w PRL). Tymczasem trudno wskazać przełomowe wyniki badań, nowatorskie publikacje czy duże międzynarodowe konferencje na ten temat.
HISTORIA JEDNOWYMIAROWA
W największym skrócie można stwierdzić, że w ECS dominuje typowa dla III RP narracja dotycząca ruchu „Solidarności” z monopolistyczną pozycją Lecha Wałęsy. Do wypełnienia roli archetypów „bohaterów »Solidarności«” na zasadzie wyjątku dopuszcza się czasami także takie postaci jak Bogdan Borusewicz i Jacek Kuroń. Marginalizowana jest rola Kościoła katolickiego oraz najbardziej antykomunistycznie nastawionych działaczy „Solidarności”, jak chociażby Andrzeja Gwiazdy. To m.in. dlatego wiele osób zaangażowanych w działalność opozycyjną w latach 70. i 80. odnosi się krytycznie do funkcjonowania Europejskiego Centrum Solidarności.
W ciągu dekady nie udało się nawiązać autentycznej i bliskiej współpracy z NSZZ „Solidarność”, naturalnym partnerem do wielu wspólnych projektów. Zapewne z tego powodu, że wśród mających wpływ na działalność ECS liberalnych elit Gdańska (i nie tylko) Związek jest uważany za jednego z naczelnych wrogów jako rzekoma „przybudówka PiS”. Zamiast współpracy mamy zatem pozorowanie relacji, a czasem wręcz ich unikanie. I tylko cierpliwości oraz taktowi liderów Związku może zawdzięczać ECS to, że zamiast otwartej wojny i skandalu można mówić o poprawnych kontaktach.
Spotkania autorskie i prezentacje książek, wykłady i spacery kuratorskie, warsztaty i prelekcje – właściwie wszystkie działania Centrum podawane są w jednym i tym samym sosie ideowym, oczywiście lewicowo-liberalnym. To przedstawiciele tego nurtu dominują tu wśród krajowych i zagranicznych gości. Jedyne „odchylenie na prawo”, które jest w ECS tolerowane, to historyczno-polityczna wizja środowiska dawnego Ruchu Młodej Polski. Ale, jak wiemy, to nie ta wizja i nie to środowisko (choć istotne) jest najważniejszym elementem dziedzictwa „Solidarności”, które ECS ma pielęgnować.
Za symboliczny przykład co najmniej braku wiedzy i wyczucia, ale zapewne także przejaw realnych upodobań ideowych decydentów w ECS, niech posłuży sytuacja z 2008 r., gdy jedno ze sztandarowych wydarzeń organizowanych przez Centrum (festiwal All About Freedom) promował plakat z wizerunkiem… Ernesto Che Guevary – rewolucjonisty i zbrodniarza komunistycznego, od śmierci pod koniec lat 60. idola kolejnych pokoleń lewicy.
NA PIERWSZEJ LINII
Nie od dziś wiadomo, że władze Gdańska aspirują do roli podmiotu radykalnie opozycyjnego wobec obecnej większości parlamentarno-rządowej. A w tej walce politycznej zawsze można liczyć na infrastrukturę oraz intelektualne zaplecze ECS. Wystarczy spojrzeć na wybrane projekty i wydarzenia zorganizowane w latach 2016–2017. To m.in. warsztaty dla imigrantów i dzień solidarności z uchodźcami; promocja książki prof. Adama Strzembosza (mocno zaangażowanego w protesty wobec reformy wymiaru sprawiedliwości); debata o wyzwaniach współczesnego autorytaryzmu (mająca kojarzyć się z okrutnym „kaczyzmem”) czy osławiony już Gdański Tydzień Demokracji. Przypadek? Nie sądzę. Każdy z wymienionych tematów miał przecież swój wymiar polityczny – tak się składa, że w ECS prezentowany zawsze zgodnie ze stanowiskiem obecnej opozycji.
W tej analizie nie warto już nawet wspominać o wydarzeniach wprost politycznych organizowanych przez Centrum, jak np. debacie na tema „czarnego protestu” czy dyskusji poświęconej rzekomemu łamaniu Konstytucji („Gdy Hunowie łamią konstytucję. Ciekawa debata w ECS”– tak informował o tym wydarzeniu oficjalny serwis miasta Gdańska).
Jednym z najlepszych przykładów upolitycznienia Centrum była sprawa kandydatury Krzysztofa Wyszkowskiego do Rady Programowej. Wydawać by się mogło, że tak zasłużona dla Polski i ruchu antykomunistycznego postać (m.in. współzałożyciel Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, swoistej „pierwszej brygady »Solidarności«”, współtwórca nazwy Związku) zostanie bez problemu zaakceptowana. Tymczasem Wyszkowski okazał się „zbyt kontrowersyjny” dla prezydenta Gdańska i ostatecznie trafił do Kolegium Historyczno-Programowego, które ma mniejsze możliwości wpływu na bieżącą działalność placówki. Co jednak w takim razie uczynić z Lechem Wałęsą, rejestrowanym jako tajny współpracownik SB „Bolek”, który jest naczelnym autorytetem obecnych władz Gdańska i ECS?
A MIAŁO BYĆ WSPÓLNE…
Kolejna kontrowersja w działalności ECS to skomplikowana struktura właścicielsko-zarządcza. Założycielami tej instytucji kultury są minister kultury i dziedzictwa narodowego, miasto Gdańsk, samorząd województwa pomorskiego, Fundacja Centrum Solidarności i NSZZ „Solidarność”. Z kolei status „organizatorów” mają minister kultury i dziedzictwa narodowego, Gdańsk i województwo pomorskie. Tyle teoria. W praktyce, dzięki przyjętemu w 2013 r. pod rządami PO statutowi, panuje jedynowładztwo prezydenta Gdańska. W ten sposób corocznie miliony złotych pochodzące z budżetu państwa, a więc z naszych kieszeni, są wydawane bez wpływu suwerena. Na marginesie, warto zastanowić się nad zmianą niekorzystnych dla państwa zapisów w statucie, który nie jest przecież dokumentem ustanowionym raz na zawsze.
Zarówno w Radzie Programowej, jaki i Kolegium Historyczno-Programowym ECS przez całą dekadę panowała głęboka nierównowaga wpływów, niekorzystna oczywiście dla środowisk o wrażliwości konserwatywnej i antykomunistycznej. W efekcie możemy stwierdzić, że za publiczne pieniądze powstała „prywatna” instytucja kultury jednego środowiska ideowo-politycznego. a nie tych wszystkich, dla których ideały „Solidarności” są czymś wielkim, świętym i wspólnym. To wyjątkowo przykre i bolesne w mieście – symbolu wolności i solidarności.