Zaczęło się od sporu o Westerplatte. Władze Gdańska z ogromną determinacją chciały utrzymać ten teren pod samorządową jurysdykcją, jednocześnie niewiele na Westerplatte robiąc. Twierdziły przy tym, że politycy Prawa i Sprawiedliwości chcą zawłaszczyć świętą dla wielu Polaków ziemię, by urządzać tam „swoje”, podszyte oczywiście sporą dawką propagandy, obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej.
Bardzo szybko wyszło na jaw, że takiego planu nikt w rządzie nie ma, a jedynym celem powrotu Westerplatte do administracji państwowej jest chęć wybudowania tam muzeum, którego samorządowi nie udało się stworzyć przez wiele lat. Muzeum pewnie powstanie i – znając życie – nawet najwięksi jego dzisiejsi przeciwnicy będą z dumą pokazywać je swoim znajomym z innych części Polski i świata. Skutek tego sporu gdańszczanie odczują jednak na własnej skórze: główne państwowe uroczystości rocznicowe odbędą się 1 września w Warszawie, a nie na Westerplatte. Szkoda.
A może jednak nie szkoda? Gdy wczoraj na miejskim portalu gdansk.pl pojawił się artykuł o tym, jak Fundacja Pojednanie wraz z organizacją Marsz Życia, przy niewątpliwym wsparciu władz Gdańska i prezydent Aleksandry Dulkiewicz planują uczcić tę tragiczną rocznicę, zacząłem nabierać wątpliwości, czy warto takie wydarzenia oddawać w ręce tych, którzy z nawet najbardziej wymagającej szacunku i refleksji chwili potrafią zrobić kabaret.
Sformułowania „radosny pochód”, „koncert, tańce i wspólne świętowanie” Polaków i Niemców szybko zniknęły z oficjalnej strony miejskiej, pozostały jednak w nagranej wypowiedzi Edwarda Ćwierza, prezesa Fundacji Pojednanie. Pojawiający się więc zarzut o manipulację tą wypowiedzią jest chybiony.
Mnie jednak ciekawi to, skąd taki pomysł się pojawił? Czy jest on tylko po prostu chybiony, niefortunny i nie na czasie, czy jednak jest w tym jakiś ukryty cel. Na razie tego nie wiem, ale wiem, że kwestia polityki historycznej realizowanej przez władze Gdańska całkowicie leży.
To, oczywiście, nie jest wina jedynie prezydent Dulkiewicz i jej doradców (skądinąd warto zadać pytanie, czy w ogóle takich ma), ale tego, jak historia była traktowana w stolicy Pomorza od lat. I nie da się ukryć, że w wielu aspektach była tu mowa o tradycji Wolnego Miasta Gdańska. Tylko i wyłącznie. A stąd biorą się kolejne cele do ataku nie tylko na władze, ale i na nas wszystkich – mieszkanki i mieszkańców grodu nad Motławą.
Od kilku dni na portalu Gdańsk Strefa Prestiżu redaktor Anna Pisarska-Umańska publikuje artykuły dotyczące tego, jak byli traktowani Polacy właśnie w Wolnym Mieście Gdańsku. Warto te teksty przeczytać, bo wyłania się z nich obraz, eufemistycznie mówiąc, daleki od sielanki. A jednak niewiele osób o takich sprawach wiedziało, a gdańscy decydenci woleli traktować jako autorytet Guntera Grassa, a nie Brunona Zwarrę, człowieka, który o WMG wiedział wszystko i nie lukrował historii tego krótko istniejącego sztucznego państewka.
Wracając do „świętowania” rocznicy wybuchu wojny. To sformułowanie jest, moim zdaniem, nie tylko nieporozumieniem czy jak mówi lider opozycji w Radzie Miasta Gdańska, Kacper Płażyński, „prowokacją”. To infantylna próba dopasowania „europejskich i nowoczesnych” standardów obchodzenia tego typu wydarzeń. Dnia wybuchu wojny nie można „czcić” tańcami czy wesołym śpiewem. Nigdy i nigdzie. Trzeba w zadumie myśleć o ofiarach, o bólu i cierpieniu. Niestety, podchodząc do tej sprawy władze Gdańska nie wykazały się taką refleksją. Trafiły kulą w płot. I tylko pytanie: czy to ostatni raz? Niestety, z bólem muszę powiedzieć, że nie sądzę.
Jarosław Popek