„Karnawał 1956-1968” – świat oderwania się od szarzyzny PRL-u. Felieton Piotra Semki

(Fot. Radio Gdańsk)

Gdańsk powojenny w latach 40., 50. i 60. ciągle jeszcze nie ma jeszcze swojej dobrej, dużej liczby monografii pokazujących, jak miasto nad Motławą żyło po wojnie. Z tym większym zainteresowaniem sięgnąłem po książkę Mieczysława Kochanowskiego – „Karnawał 1956-1968”.

To świat, który troszeczkę znałem z opowiadań mojego wuja Ryszarda Semki, który był bardzo aktywny w tym środowisku. Niestety, nie ma go już na tym łez padole. Z tym większym zainteresowaniem przeczytałem opowieść Mieczysława Kochanowskiego o tym wspaniałym czasie. Ukończył on architekturę na Politechnice Gdańskiej, został też później dziekanem architektury. W tej książce występuje jako człowiek, który przechował w pamięci mnóstwo niesamowitych anegdot.

To było przede wszystkim środowisko teatrzyku Bim-Bom, który w Gdańsku był tak dużym fenomenem, że poświęcono mu nawet film „Do widzenia, do jutra”, gdzie przedstawiono gdańskich studentów potrafiących oderwać się od szarzyzny PRL-u i stworzyć zjawisko artystyczne, które zachwyciło potem cały kraj. Ważnymi postaciami tego świata byli na przykład Bogumił Kobiela, Jacek Fedorowicz, no i Zbigniew Cybulski. Wszyscy oni byli znani wpierw w Gdańsku, a potem poznała ich cała Polska dzięki ich rolom filmowym.

Dla oddania smaku chciałem zacytować tej książki dwa cytaty. Na początku lat 60. Bogumił Kobiela zaprasza gości na imprezę. Cytuję autora książki: „Kiedy zadzwonili, otworzyłem im drzwi, przywitałem i zaprosiłem do pokoju. Weszli, wówczas wszedł solenizant, czyli Bogusław Kobiela. Był kompletnie nagi. Pulchny i różowy jak niemowlak, tyle że wyrośnięty. Na czym polegała niezwykłość tej roli, granej przez cały wieczór? Na różnych przyjęciach zdarzały się w tym środowisku przecież różne rzeczy i goły solenizant nie byłby niczym niezwykłym. Niezwykłe było to, że Kobiela zachowywał się absolutnie naturalnie, tak jakby w jego wyglądzie nie było nic odbiegającego od normy. Witał się, ściskał dłonie panów, paniom całował rączki i bawił grzeczną rozmową na rozmaite tematy, tańczył i był pełny powściągliwej elegancji oraz czaru. Nie wypadł ani na chwilę z roli, nie było w tym cienia frywolności, ale też przesady w drugą stronę, nie grał człowieka całkowicie ubranego. On na swój sposób był ubrany i tak też przyjęli go goście. Nikt nie żartował, nie robił żadnych aluzji, nie przymykał oka. Nawet Zbyszek, wpatrzony w swego przyjaciela z mieszaniną podziwu i rozrzewnienia. Wszystko było normalnie”.

Drugi obrazek to Zbigniew Cybulski, który w tym środowisku miał opinię troszeczkę gapy, bywał ofiarą różnych dowcipów płatanych przez Kobielę. Tak bywało, ale nie zawsze. Oto w tym czasie na Wybrzeżu pojawiły się pogłoski o bandzie, która porywała ludzi i zabijała ich na mięso. Jak pisze Kochanowski, „gdyby taka banda rzeczywiście istniała, to pyknicznej budowy i łagodnego usposobienia Bobek byłby dla niej szczególnie interesującym obiektem. Przyjaciele zwabili Bobka do mieszkania jednej dziewczyny, ale po chwili do mieszkania wpadło kilku drabów potężnej postury, w rzeźnickich fartuchach i z odpowiednimi narzędziami w ręku. Zatrzymali się i oglądając Bobka, zaczęli rozmowę o tym, jak racjonalnie wykorzystać tak atrakcyjną masę towarową. Kobiela padł na kolana, szlochał, błagał o litość, powoływał się na swój młody wiek. Oprawcy niespecjalnie się tym interesowali, a ich fachowe dyskusje odbierały ofierze wszystkie nadzieje. Oczywiście już po chwili przyjaciele nie byli zdolni do dalszego okrucieństwa i wpadli, wyjaśniając całą sprawę”.

Te dwie opowieści pokazują, jak ciekawe było to środowisko i jak bardzo ono ożywiało ówczesny Gdańsk. Dlaczego nie mogło to trwać w nieskończoność? Bo czasy studenckie nie trwały w nieskończoność. Wszechwładna ręka reżyserów filmowych, którzy dostrzegli i w Cybulskim, i w Kobieli wspaniałych gwiazdorów, wessała ich do Warszawy. Powtórzyło się zjawisko, na które skarżyło się wiele miast powojennych w Polsce. Gdy powstawało coś ciekawego, to bardzo często Warszawa wsysała takie młode talenty do siebie. A bardzo często już bez takich paru gwiazd, liderów, środowisko trochę bladło.

W Gdańsku było trochę inaczej. Zostało na przykład małżeństwo Afanasjewów, które bardzo ożywiało gdańską scenę undergroundową, jak dziś byśmy powiedzieli. Te lata – między 1956 rokiem – kiedy to młodzi ludzie swoimi dowcipami rozbijali ostatnie resztki zlodowacenia stalinowskiego, w opinii autora kończą się gdzieś koło 1968 roku, kiedy to z kolei brutalne czystki na uczelniach do końca odebrały ochotę do zabawy.

Ja z kolei, który pamiętam lata 70., muszę powiedzieć, że ten duch gdański w wersji kabaretowej nie był przecież zupełnie bez kontynuacji. Pierwsza osoba, która mi się przypomina, to Rudi Schuberth i kabarety, które jakoś funkcjonowały na gdańskich wyższych uczelniach. Chyba więc aż tak źle nie było i czekam na jakiegoś autora, który opisze ten barwny świat, w którym też były przecież aluzje polityczne i rozmaite kłopoty z cenzurą. Były wreszcie wspaniałe postacie, które błyszczały humorem i dowcipem. Czekam więc na dalszy tom „Karnawału 1956-1968”, który obejmowałby lata 70. i wybuch „Solidarności”, bo wtedy też właśnie w Gdańsku pierwszy festiwal piosenki prawdziwej przypomniał, że Gdańsk był nie tylko miejscem politycznych rewolucji, ale także śmiania się z komunistycznej władzy i to w taki sposób, że demaskował on ją w znacznie bardziej dotkliwy sposób.

Posłuchaj:

Piotr Semka/jk

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj