Puchary były na wyciągnięcie ręki, a sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Stadion w Warszawie zamarł oczekując na wynik z Białegostoku. A ten definitywnie pogrzebał szanse Lechii na walkę w Lidze Europy.
Takiego weekendu w polskiej Ekstraklasie jeszcze nie było. Cztery zespoły bijące się o pełną pulę w lidze, dwa wypełnione do ostatniego miejsca stadiony i korespondencyjny pojedynek absolutnie najsilniejszych ekip kończącego się sezonu. – Każda z drużyn ma po 25 proc. szans, a piłkarze mają swój scenariusz na ten mecz – mówił przed spotkaniem trener Piotr Nowak i chyba w takich kategoriach na niedzielne rozstrzygnięcia patrzyli wszyscy kibice w Polsce.
KALKULACJA, CZYLI NUDA
Pierwsze minuty to pokaz siły Lechii. Odebranie piłki kreowanemu na wyrastającego ponad wszystkich Odjidji Ofoe, wymiana kilku szybkich podań i szalejący na skrzydłach Haraslin z Peszką, zwiastowali kłopoty gospodarzy. Biało-zieloni idealnie wpisali się w tematykę oprawy zaprezentowanej przez ich fanów. Kibice wywiesili transparent krupiera rozdającego żetony, okraszony napisem „ostatnie rozdanie”.
I przez 20 minut rzeczywiście to Lechia rozdawała karty. Jeszcze dobitniej przewagę Lechii w tamtym momencie spotkania obrazowała statystyka posiadania piłki – 61 procent na korzyść Lechistów. Ale niech ta narracja nie wprowadzi kogoś w błąd. Od momentu żółtej kartki dla Sławczewa, gdzieś w okolicy 30 minuty, uwidaczniało się kto nieprzypadkowo remisował z późniejszym tryumfatorem Ligi Mistrzów, Realem Madryt i dlaczego był zdecydowanym faworytem spotkania. To nie było 45 minut wirtuozerii, a raczej rozsądna i nudna kalkulacja z obu stron, nastawiona na to, by nie stracić gola.
PRZTYCZEK ZA ODPUSZCZANIE
Do przerwy więc 0-0 i… bardzo niekorzystny w kontekście emocji wynik w Białymstoku, gdzie Lech prowadził z Jagiellonią 2-0. A to niejako sugerowało umiarkowane zadowolenie z rezultatów aż trzech z czterech drużyn. Nadzieja na Mistrzostwo Polski dla Lechii skupiała się więc na wierze w powrót do gry Jagiellonii.
Piętnaście minut drugiej połowy potwierdziło obawy o kunktatorstwo i ostatecznie pogrzebało wiarę w wielkie piłkarskie święto. Nawet kompletny piłkarski żółtodziób odkryłby zamiary obu jedenastek – dotrwać do końcowego gwizdka w obopólnym zadowoleniu. O dodatkowe emocje zadbał jeszcze Sławomir Peszko, ponownie osłabiając zespół wskutek nieodpowiedzialnego faulu na Ofoe. W tym samym momencie Jagiellonia strzeliła kontaktowego gola i na nowo zrobiło się gorąco.
W ostatnich kilkudziesięciu sekundach wszystko rozgrywało się błyskawicznie. Na Podlasiu Novikovas na 2-2, w Warszawie natychmiast z ławki rezerwowej podniósł się Grzegorz Kuświk. Lechii zabrakło jednak czasu.
DRAMAT OSTATNICH MINUT
Styl gry i wynik na pewno nie zostaną wybaczone w Gdańsku. Kibicom trudno będzie zapomnieć Sławomirowi Peszce bezsensowne osłabienie zespołu, a całej drużynie odpuszczenia walki o pełną pulę. To była najbardziej spektakularna utrata szans na Ligę Europy przez Lechię. Dużo bardziej bolesna niż ta sprzed roku.
Paweł Kątnik