Kibice Lechii mogą czuć się jak fani dobrego serialu – co roku z niecierpliwością czekać muszą na następny sezon. Biało-zieloni wracają z Warszawy przegrani, znów nie zagrają w europejskich pucharach. Gdańszczanie całym sezonem udowodnili jednak, że są gotowi na to, aby na długo stać się jedną z najsilniejszych drużyn w Polsce. Warszawa nie wyglądała tak, jakby za kilkadziesiąt minut miał się w niej zacząć najważniejszy mecz sezonu w Ekstraklasie, była bardzo spokojna. Gdzieniegdzie pojawiali się pojedynczy kibice ubrani w emblematy Legii, ale nieświadomy przyjezdny nie zwróciłby na nie uwagi. Zupełnie inaczej wyglądały ulice bezpośrednio sąsiadujące ze stadionem. Wraz z minięciem Torwaru natychmiastowo czuło się atmosferę meczu. Do rozpoczęcia pozostawały jeszcze ponad dwie godziny, ale pod stadionem były już setki kibiców. Na Łazienkowską 3 przyjechał właśnie wypełniony po brzegi autobus wiozący gości z Gdańska, ale przy samych trybunach widać było już tylko jedne barwy – warszawskie.
KIBICOWSKA RYWALIZACJA
Na długo przed pierwszym gwizdkiem trwał także kibicowski pojedynek na trybunach. Pierwsi w komplecie na stadionie zameldowali się gdańszczanie i na początku to oni byli bardziej stroną przeważającą, głośniejszą, ale z każdą minutą coraz więcej było fanów gospodarzy i wkrótce to oni dominowali. Na otwarcie meczu Legioniści przygotowali ogromną oprawę umocowaną na dachu stadionu przedstawiającą trzymającego rękę na sercu mężczyznę w koszulce „Wojskowych”. Biało-zieloni odpowiedzieli wypełniającą całą trybunę płachtą, na której namalowana była postać rozdająca karty w ekstraklasie – symbolizująca oczywiście Lechię.
LECHIA OD POCZĄTKU NA REMIS
Z każdą godziną w stolicy robiło się coraz cieplej i duszniej. Lechia, która dobrze weszła w mecz, w kolejnych fragmentach grała jednak bardziej zachowawczo. Gdańszczanie wyglądali tak, jak ich kibice – imponująco na początku, ale później momentami byli tylko tłem prowadzącej grę Legii. Wiadomości, które niewątpliwie docierały do biało-zielonego obozu, były jednoznaczne – Lech prowadzi dwoma bramkami, a to oznacza koniec marzeń o pierwszym w historii Lechii tytule mistrzowskim. Zespół Piotra Nowaka wciąż miał jednak mnóstwo do stracenia – jeden gol dla gospodarzy oznaczałby zajęcie czwartego, nic nie dającego miejsca.
DESZCZ DAŁ ODDECH, ALE I TAK ZABRAKŁO TLENU
Lechia grała asekuracyjnie, zachowawczo, ospale. Symbolem oddechu, którego bez wątpienia potrzebowali biało-zieloni, mógł być rzęsiście padający po przerwie deszcz. Goście zaczęli grać szybciej, odważniej, ale wtedy Sławomir Peszko kolejny raz w tym sezonie pokazał, że w meczach o dużą stawkę nie potrafi utrzymać nerwów na wodzy. Czerwona kartka dla reprezentanta Polski dała nadzieję przegrywającej w Białymstoku Jagiellonii (porażka biało-zielonych oznaczałaby udział w europejskich pucharach drużyny Michała Probierza), ale odebrała ją Lechowi, który prowadząc i chcąc sięgnąć po tytuł, musiał jeszcze liczyć na to, że gdańszczanie zdobędą chociaż jeden.
LITWIN ZABRAŁ NADZIEJĘ
Biało-zieloni wyglądali tak, jak kontuzjowany chwilę później Jakub Wawrzyniak. Obrońca po zderzeniu z Arturem Jędrzejczykiem leżał zakrwawiony poza boiskiem, ale już po chwili wrócił na nie z zabandażowaną głową. Całkowicie zepchnięta do defensywy Lechia żyła nadzieją, że na Podlasiu korzystny wynik utrzyma Lech, a „Kolejorz” prowadził już tylko 2:1. Jedna bramka, czy to strzelona w Warszawie przez Legię, czy w Białymstoku przez Jagiellonię, oznaczała dramat Lechistów. Remis w drugim z meczów o tytuł – który przez kibiców z Trójmiasta wydawał się być rezultatem wymarzonym – nagle okazał się być wynikiem, który pogrąży ich drużynę. I gol, który zniszczył nadzieje biało-zielonych padł. W 87. minucie na 2:2 dla drużyny Michała Probierza trafił Arvydas Novikovas.
ZAWÓD I NADZIEJA NA PRZYSZŁOŚĆ
Biało-zieloni próbowali jeszcze odwrócić losy meczu na swoją korzyść, ale osłabieni nie byli w stanie sforsować defensywy gospodarzy. Po końcowym gwizdku załamana drużyna pozostała na murawie. Żyła nadzieją, że w doliczonych dziesięciu minutach spotkania w Białymstoku, któraś z drużyn trafi jeszcze do siatki. Wynik śledzili również gospodarze, bo gol dla Jagiellonii zabrałby im puchar za mistrzostwo, który mocno już ściskali. Stadion tkwił w oczekiwaniu, ale kiedy kibice gospodarzy wznieśli okrzyki radości, wszystko było już jasne. Lechia, która od siedmiu meczów nie straciła gola, została z niczym. Biało-zieloni byli o krok od historycznego sukcesu, ale tego kroku nie postawili. Czwarty sezon z rzędu kończą na miejscu o lokatę niższym od tego upragnionego – gwarantującego grę w Europie.
Teraz czas na analizy, transfery i przygotowanie do nowego sezonu. Lechia bez wątpienia jest na dobrej drodze – ma świetnego trenera, doświadczonych piłkarzy i stabilną sytuację organizacyjną. Pomimo porażki – bo tak trzeba nazwać ostateczny rozstrzygnięcie sezonu – biało-zieloni mogą z nadzieją i optymizmem patrzeć w przyszłość.