Lechia przegrała z Legią Warszawa 1:3 (0:1). W grze gdańszczan widać postęp – są bardziej zdeterminowani, zaczęli grać pressingiem, ale w obronie wciąż popełniają kardynalne błędy, które mistrz Polski bezwzględnie wykorzystał. Pierwszą połowę trzeba podzielić na dwie części. Pierwsza trwała 24 minuty i przez ten czas w piłkę grała tylko Legia, a Lechia ograniczała się do przyglądania się, co zrobi rywal. Nie dotyczyło to Dusana Kuciaka, bo on był przez „Wojskowych” zatrudniany niemal bez przerwy. Słowak pokazał, że wraca do dobrej formy, bo dwukrotnie popisał się fenomenalnymi interwencjami. Łącznie podopiecznych Romeo Jozaka zatrzymał trzy razy, ale przy czwartej próbie był już bezradny. Fatalną stratę zanotował Adam Chrzanowski, rywale ruszyli z błyskawiczną kontrą, którą skutecznie wykończył Jarosław Niezgoda. I w tym momencie świetna gra gości się skończyła.
ZABRAKŁO SKUTECZNOŚCI
Inicjatywę przejęła Lechia, a jako pierwszy sygnał do natarcia dał winowajca pierwszego gola. To po jego uderzeniu głową z najwyższym trudem piłkę odbił Arkadiusz Malarz. Biało-zieloni niespecjalnie radzili sobie z rozgrywaniem piłki po ziemi, więc raz po raz posyłali ją w powietrze i w ten sposób stwarzali największe zagrożenie. Po Chrzanowskim blisko gola głową był jeszcze Marco Paixao, ale jeszcze lepszą okazję zmarnował jego brat – Flavio, który mógł zdobyć gola „do szatni”. Portugalczyk pomylił się nieznacznie, a na więcej nie starczyło już czasu, więc gdańszczanie schodząc do szatni przegrywając 0:1.
NOKAUT BŁYSKAWICZNY
W drugiej połowie kibice i piłkarze Lechii mogli poczuć się jak człowiek, który planuje długą podróż, a kiedy rusza pęka mu opona w samochodzie. A po chwili na przednią szybę spada cegła. Gdańszczanie nie zdążyli jeszcze dogrzać się po powrocie na boisko, a już przegrywali 0:2, bo piłkę do pustej bramki wpakował Remy. Biało-zieloni zareagowali dobrze, chcieli od razu rzucić się na rywala, ale nie zagrozili jeszcze poważnie bramce Malarza, a już byli na deskach po trafieniu Kucharczyka. 52. minuta, 0:3. Nokaut o tempie porównywalnym do słynnej porażki Andrzeja Gołoty. Dopiero w tym momencie Legia się uspokoiła, a Lechia zyskała chwilę czasu na pozbieranie się, choć gdańszczanie właściwie nie mieli czego zbierać.
JEST ŚWIATEŁKO W TUNELU
Pomimo beznadziejnego wyniku biało-zieloni zrobili to, czego od dawna nie pokazywali. Grali dalej i walczyli. Piotr Stokowiec zareagował zmianami – weszli Kuświk i Lipski – a gospodarze próbowali zaskoczyć Malarza. Ambitnie z przodu przepychał się Marco, ale momentami był osamotniony. W końcu z pomocą przyszedł mu Simeon Sławczew, który wykorzystał zgranie Portugalczyka i z dwunastu metrów potężnym uderzeniem wpakował piłkę do siatki. 1:3 – pojawiło się światełko w tunelu, ale – jak się okazało – był to szczyt możliwości gdańszczan. Legia uporządkowała swoją defensywę, a z przodu wciąż miała Niezgodę i Sebastiana Szymańskiego, którzy nie dawali obrońcom gospodarzy spokoju i „zatrudniali” też Kuciaka. Do końca meczu więcej bramek jednak nie padło.
W grze Lechii widać postęp. Gdańszczanie biegają więcej, zaczęli stosować pressing i kilkukrotnie skutecznie odebrali piłkę. Problem w tym, że biało-zieloni wciąż w obronie są bardzo słabi. Piotra Stokowca czeka mnóstwo pracy nad defensywą, ale dziś jego zespół dał odrobinkę nadziei na lepszą końcówkę sezonu.
Lechia Gdańsk – Legia Warszawa 1:3 (0:1)