Arka w finale Pucharu Polski! Gdynianie pokonali Koronę 1:0 i dzięki lepszemu bilansowi bramek zdobytych na wyjeździe wyeliminowali kielczan. Żółto-niebiescy zagrali prawie bezbłędnie w obronie, a w ataku byli nieustępliwi i za swój wysiłek zostali nagrodzeni w samej końcówce meczu. Są sytuacje, w których każdy czuje się jak ryba w wodzie. Dla Realu Madryt są to mecze w Lidze Mistrzów, dla braci Paixao derby Trójmiasta, a dla Arki wszystko, co ma w nazwie słowo „puchar”. Nie udowodniono dlaczego. Tak po prostu jest.
SAMI SOBIE GROŹNI
Od pierwszego gwizdka widać było, że Arka dużo lepiej czuje się w Pucharze Polski niż w derbach Trójmiasta. Gdynianie byli zdeterminowani, walczyli o każdą piłkę, a pressing zakładali już na połowie rywala i potrafili w ten sposób odebrać piłkę. Różnicę widać było zwłaszcza w obronie, która – poza Krzysztofem Pilarzem – grała bardzo pewnie. W pierwszych 45 minutach Korona najgroźniejszą akcję miała po tym, jak bramkarz wystawił piłkę Nice Kacharavie. Gruzin podawał jeszcze do partnera, który pewnie wpakowałby piłkę do bramki, ale w ostatniej chwili został powstrzymany przed ofiarnie interweniującego Dawida Sołdeckiego. Poza tą sytuacją kielczanie przed przerwą właściwie nie zagrozili gospodarzom.
DO PRZERWY BEZ BRAMEK
Podopieczni Leszka Ojrzyńskiego największe zagrożenie stwarzali po stałych fragmentach gry. Blisko gola byli już w 9. minucie, ale Michał Marcjanik nieczysto trafił w piłkę po rzucie rożnym. Niebiezpiecznie było też po akcjitercetu Zarandia-Szwoch-Jankowski, którą kończył napastnik, ale został zablokowany. Były snajper Piasta Gliwice był najbardziej aktywnym zawodnikiem żółto-niebieskich w ofensywie. Walczył i w powietrzu, i na ziemi, schodził do skrzydeł, ale wtedy brakowało zawodnika na szpicy. Partnerujący mu w ataku Enrique Esqueda nie wniósł wiele dobrego do gry, a zrobił to dopiero rezerwowy Ruben Jurado. Hiszpan wszedł na boisko dopiero w drugiej połowie, po pierwszej był bezbramkowy remis.
BEZ NAJGROŹNIEJSZEJ BRONI
Po wznowieniu gry ewidentnie widać było, która drużyna musi zdobyć bramkę, a której do awansu wystarczy remis. Goście momentami bronili się niemal całą drużyną, a na desancie zostawiali tylko Kacharavę. Gruzin gwarantował obrońcom dużo pracy, ale nie był specjalnie groźny. Niebezpieczny dla kielczan był za to jego rodak Zarandia, który jednak musiał opuścić murawę w 59. minucie po kontuzji mięśnia dwugłowego uda. Gospodarze stracili swojego najbardziej dynamicznego zawodnika i coraz bardziej wycofanych kielczan musieli atakować na inne sposoby.
MARCUS WRÓCIŁ!
Najczęściej robili to po wrzutach z autu. Damian Zbozień raz po raz ciskał piłkę w pole karne, ale im bardziej gospodarze się odsłaniali, tym bardziej narażali się na kontrataki. Najgroźniej zrobiło się w 84. minucie, ale gdynianie szczęśliwie interweniowali i sami ruszyli z kontrą. Do dośrodkowania Marcusa Da Silvy doszedł Jankowski, ale znów został zablokowany. Brazylijczyk z polskim paszportem, który wszedł na boisko po przerwie, wziął więc sprawy w swoje ręce. Minutę później doszedł do piłki z prawej strony pola karnego, „huknął” bez zastanowienia i wpakował futbolówkę w okienko. Stadion eksplodował, a dla pomocnika był to 50. gol w historii jego występów w Arce.
ZAPRACOWALI NA AWANS
W ostatnich minutach gospodarzom pozostało już tylko nie zepsuć tego, o co tak dlugo walczyli. Zrobili to doskonale. Wywaliczyli rzut rożny, utrzymywali się przy piłce, grali jak typowa włoska drużyna. Na swój awans ciężko zapracowali i nie zamierzali go wypuścić z rąk. A że w Pucharze czują się doskonale, to nic nie mogło im już zagrozić. Kilka chwil później stadion znów eksplodował, bo gdynianie zameldowali się w finale. Leszek Ojrzyński i jego podopieczni znów napisali historię
Arka Gdynia – Korona Kielce 1:0 (0:0)