– A jak wyglądało Pana pożegnanie z Arką? Kiedy Pan się dowiedział, że nie przedłużą z Panem kontraktu i w jakich relacjach pożegnał się Pan z zarządem?
– Prezes dobrze powiedział – w kwietniu już szukano trenera. To my jesteśmy przed najważniejszym meczem, 2 maja na Narodowym, a w kwietniu już dzwoniono. Te sygnały do mnie dochodziły, bo ściany mają uszy. A dowiedziałem się oficjalnie jeden dzień przed meczem ze Śląskiem Wrocław, moim ostatnim spotkaniem. Właściciel pofatygował się pierwszy raz ze mną usiąść tak jak Ty teraz i porozmawiać. Powiedział, że mają inne plany, inaczej to widzą i to jest mój ostatni mecz.
– Ale z Pana głosu i z tego, co Pan mówi, wyczuwam, że nie dogadywaliście się najlepiej z Panem Midakiem.
– Ciężko się dogadać, jak się nie gada czy tylko przez telefon. Z Panem Midakiem ustalałem transfery, nie było takich, jak ustaliliśmy. Ja jestem taki, że nie udaję. Tutaj już było nieporozumienie, ale trzeba było żyć, trenować, dawać z siebie wszystko.
– A nie ma Pan wrażenia, że na całej tej sytuacji, najwięcej stracił? Ludzie pamiętają, jak grała Arka w ostatnim półroczu – nie było tam ani jednego wyjazdowego zwycięstwa, widzą też, że właściciel wziął nowego, nieoczywistego trenera z I ligi, zrobił kilka ciekawych transferów. Właściciel wygląda w tym wszystkim dobrze, bo cała wina za poprzedni sezon ligowy została zrzucona na Pana.
– I życie toczy się dalej. Trzeba z tym żyć, nie takie rzeczy się zdarzają. Ja się mam dobrze, Arce życzę dobrze. Panu Midakowi tak samo. Jest młodym chłopakiem, niech się uczy, bo pewne rzeczy też sobie wyjaśniliśmy, ale to zostanie naszą tajemnicą.
Zawsze na trenera spada odpowiedzialność. Ci, którzy działają, mają łatwiej, żeby pewne rzeczy zretuszować. Jeśli ktoś mądrze na to wszystko spojrzy, to wyciągnie odpowiednie wnioski. Ja poczekam. Życzyłbym sobie, żeby kolejny klub był rozwojowy i żeby były ambitne cele.
– A gdyby to był rozwojowy klub, z wizją, która by Panu odpowiadała, ale w I lidze – zgodziłby się Pan?
– Jakby był ciekawy projekt i możliwości – może. Ja już w piłce przeżyłem trochę. Przychodziłem, kiedy nogi się trzęsły i miała być walka o utrzymanie, a po trzech miesiącach zmienił się cel na awans. Takie sytuacje były w niższych ligach, ale w ekstraklasie podobnie. Jeśli będzie to ciekawa propozycja, to czemu nie? Z każdym trzeba rozmawiać i czasami można zrobić krok w tył, żeby wystrzelić.
– Puchar Polski, który udało wam się zdobyć, dzielił Pan z Grzegorzem Nicińskim. Później całą tę samą drogę sam Pan przebył, tylko tym razem bez sukcesu. Dało to Panu takie poczucie spełnienia, że też się panu udało i nie trzeba było dzielić tego sukcesu na pół?
– Sukcesu nie było, może mały, że znaleźliśmy się drugi raz w finale, ale przegraliśmy. Nie podchodzę do tego tak, żeby komuś cokolwiek udowadniać.
– A ma Pan jeszcze marzenia zawodowe, czy to już są tylko cele, albo może pragmatyzm wszystko to w Panu zabił?
– Nie, marzenia jak najbardziej mam. Tylko wiem, jak to wszystko u nas wygląda. Łatwiej je realizować, kiedy trafi się na lepszy grunt. Marzeniem jest przede wszystkim grać o mistrzostwo Polski, grać w Lidze Mistrzów. Ostatnio na arenie europejskiej niektóre kluby, trzeba tak powiedzieć, się ośmieszyły – taka jest prawda. Chciałbym przerwać taki stan rzeczy, ale wiem, że to się samo nie zrobi. Albo masz piłkarzy na bardzo wysokim poziomie, albo sam ich do niego doprowadzisz. Żeby to zrobić potrzeba czasu.
– A reprezentacja jest Pana marzeniem?
– Na pewno. Będąc trenerem ligowym, zdobywając mistrzostwa i grając na arenie międzynarodowej, jest duża szansa na zaistnienie w reprezentacji. Jurek nie ma sukcesów w lidze, ale ja nie byłem takim wybitnym piłkarzem, jak on. Takim zawodnikom jest o wiele łatwiej osiągnąć tak wysoki pułap na ławce trenerskiej, bo widzieli dużo. A Ty, jak nie byłeś wybitnym piłkarzem, to masz gorzej. Musisz bronić się wynikami i codzienną pracą.
Rozmawiał Tymoteusz Kobiela