To było spotkanie o sens, o bycie lub niebycie oraz o honor. Do Ergo Areny na mecz z rozbitym Treflem przyjechał… jeszcze bardziej rozbity Hydrotruck Radom. Sopocianie wygrali 97:93. Z pewnością nikt nie chciałby być w skórze trenerów obu drużyn przed meczem. Sopocianie zajmowali ostatnie miejsce w tabeli ligowej, a radomianie przyjeżdżali do Trójmiasta z bagażem sześciu kolejnych przegranych meczów.
Dodatkowo na Pomorzu koszykarzom z Mazowsza wybitnie nie idzie. Gładko i bez większej walki przegrali kilka tygodni temu w Starogardzie Gdańskim, później w równie „okazałych” rozmiarach ulegli w Gdyni Arce. Tego trendu nie zamierzali jednak radomianie powielać przeciwko Treflowi. Od początku to goście narzucili swój styl gry, prowadzili w drugiej kwarcie już 11-punktami, a na przerwę schodzili z dwupunktowym prowadzeniem 49:47.
PADŁY MĘSKIE SŁOWA
W szatni pomiędzy drugą a trzecią kwartą musiały paść mocne słowa, bo po przerwie kibice w Ergo Arenie widzieli już inny zespół gospodarzy. Trefl grał lepiej w obronie, z większą wiarą w ataku i, co najważniejsze, skuteczniej. Trójki Damiana Jeszke (17 punktów w meczu) i Łukasza Kolendy (21 punktów) pozwoliły odskoczyć na 10 punktów na 3 minuty przed końcem meczu.
I gdy wydawało się, że gospodarze spokojnie dowiozą wygraną, po momencie rozprężenia ponownie zafundowali swoim kibicom nerwówkę. Piłkę stracił Baker, chwilę później spudłował Varanauskas i w moment zrobiło się 94:91. Szczęśliwie jednak zabrakło gościom sekund i czwarte zwycięstwo Trefla stało się faktem.
KOLENDA ZAPOMNIAŁ, JAK SIĘ WYGRYWA
Uśmiech zwycięzców jest nie do przecenienia. O tym, jak bardzo koszykarze Trefla pragnęli wygranej, niech świadczą pomeczowe słowa Łukasza Kolendy. – Jestem bardzo szczęśliwy, zawodnicy zostawili serce. Fajnie jest czuć coś innego po meczu, niż zwykle – powiedział rozgrywający.
Paweł Kątnik