Mieli być napędzeni „zwycięskim remisem” w derbach Trójmiasta i kontynuować dobrą grę we Wrocławiu. Skończyło się dwoma głupio straconymi bramkami i kolejną próbą odrabiania strat. Piłkarze Arki po części pechowo, a po części na własne życzenie przegrali ze Śląskiem 1:2. Rozgrywanie piłki po ziemi od własnej bramki. To modny, popularny, dobrze wyglądający pomysł na grę. Świat zachwyca się zespołami Pepa Guardioli, które opanowały to do perfekcji i próbuje to kopiować. Problem w tym, że rozgrywanie od tyłu robi się piekielnie niebezpieczne, kiedy nie potrafisz tego robić, albo masz po prostu pecha. A oba te przypadki dotyczyły we Wrocławiu Arki.
PODWÓJNA DAWKA PECHA
Gdynianie od początku chcieli grać piłką, ale jeszcze nie zdążyli dobrze „poczuć” futbolówki, a już musieli wyjmować ją z własnej bramki. Pavels Steinbors podawał do Michała Nalepy, ten poślizgnął się i piłkę przejęli wrocławianie. Jakub Łabojko podał do Michał Chrapka, ten miał jeszcze szczęście, bo niewiele brakowało, żeby Christian Maghoma zablokował strzał, ale zamiast tego piłka została tylko podbita i przelobowała Steinborsa. Podwójna dawka pecha w jednej sytuacji. Trudno, zdarza się.
Problem w tym, że gdynianie mieli kolejne czterdzieści minut, żeby jeszcze przed przerwą odrobić straty. Efekt? Jeden niecelny strzał.
To nie tak, że gdynianie nie próbowali, nie starali się. Oni chcieli atakować, tylko nie bardzo wiedzieli jak. Davit Skhirtladze na desancie to za mało, jeżeli rywal podwaja krycie, potrafi asekurować, a w bramce ma dobrego fachowca (choć akurat ten nie był w pierwszej połowie potrzebny). Tymczasem Śląsk mógł robić to, do czego ma stworzonych piłkarzy. Robert Pich i Przemysław Płacheta imponują szybkością, potrafią wyprowadzać kontrataki, a i z rzutów wolnych umieją zaskoczyć rywala. Zwłaszcza drugi z wymienionych miał swoje okazje, ale Steinbors do przerwy nie dał się już pokonać.
IDIOTYCZNY BŁĄD
Było już o sytuacji pechowej, więc czas wspomnieć tę, w której na wierzch wyszła nieudolność. Minął kwadrans gry w drugiej połowie, Arka miała optyczną przewagę i mogła poważnie myśleć o odrobieniu strat. I znów Steinbors rozgrywał krótkim podaniem, po ziemi. Tym razem kierował je do Marko Vejinovicia. Holender generalnie uważany jest za jednego z najlepszych zawodników Arki i taki potencjał pewnie ma, ale w tej sytuacji wyglądał, jakby pierwszy raz kopał piłkę. W kompletnie irracjonalny sposób chciał podać do Adama Marciniaka, ale zrobił to tak nieudolnie, tak beznadziejnie, że po raz drugi wrocławianie przejęli piłkę pod bramką Arki. I jeszcze raz to samo – jedno podanie i Erik Exposito podwyższył na 2:0.
Śląsk miał dwubramkowe prowadzenie, więc mógł jeszcze bardziej cofnąć się na swoją połowę i czekać na końcowy gwizdek. Arka – po uspokojeniu sytuacji – zaczęła mocniej napierać i już w 68. minucie mogła mieć bramkę kontaktową. Nando, który generalnie był widoczny, próbował zaskakiwać dryblingiem, ale zazwyczaj kończyło się to stratą, ewentualnie dośrodkowaniem w trybuny, dostał idealne, wypieszczone dośrodkowanie od Skhirtladze. Wyprzedził obrońcę, uderzył głową, ale zrobił to tak, że Matus Putnocky spokojnie złapał piłkę. Ale to był już sygnał: jest źle, ale żyjemy. Będziemy próbować dalej!
BYŁ PECH, BYŁO TEŻ SZCZĘŚCIE
I tak jak gdynianie w pierwszej połowie mieli mnóstwo pecha, tak bliżej końca meczu dopisało im szczęście. W niegroźnej sytuacji Płacheta próbował tak nieudolnie wybić kozłującą piłkę, że ta trafiła go w rękę. Po trwających wieczność kilku sekundach sędzia Piotr Lasyk podyktował rzut karny. Vejinović chociaż po części zrehabilitował się, pewnie pokonując bramkarza.
Znany scenariusz? Pewnie część kibiców mogła poczuć się jakby cofnęli się w czasie. To też było niedzielne popołudnie, to też był mecz z drużyną, którą wspiera wielu kibiców Lechii i także trzeba było odrabiać dwubramkową stratę. Połowa roboty była już wykonana, ale – w przeciwieństwie do meczu derbowego – tym razem nie było już huraganowych ataków na bramkę rywala. Śląsk nie został zamknięty na swojej połowie, nie bronił się we własnym polu karnym, jak robiła to w końcówce Lechia. Wrocławianie odepchnęli gdynian, mądrze przerywali akcję i przenosili ciężar gry na połowę gości. Co więcej, mogli podwyższyć na 3:1, ale Łukasz Broź w 91. minucie zmarnował dobrą okazję. Ale nie musiał pluć sobie w brodę, bo Arka nawet takiej okazji już sobie nie stworzyła. Gdynianie nie potrafili zagrozić bramce Putnockiego i ostatecznie przegrali 1:2.
MOŻNA BYŁO ZDOBYĆ PUNKTY
Po raz drugi z rzędu Arka doprowadziła do sytuacji, w której przegrywała 0:2. Oczywiście, gdynianie mieli mnóstwo pecha, ale gdyby to był tylko pech, to mecz skończyłby się remisem 1:1. Drugi gol to idiotyczny błąd, wynikający z dekoncentracji, albo po prostu braków technicznych Vejinovicia. Mecz we Wrocławiu był do zremisowania, być może nawet (gdyby dopisało szczęście zamiast pecha) do wygrania, a skończyło się siódmą w tym sezonie porażką.