Osiem bramek w dwóch ostatnich meczach – to bilans Lechii, który robi duże wrażenie. Gdańszczanie rozbili Podbeskidzie nie tylko ofensywą, ale też defensywą. Zespół z Bielska-Białej nie miał nic do powiedzenia w Gdańsku i zasłużenie do domu wraca z bagażem czterech goli. Brak Kennego Saiefa zwiastował kłopoty, bo we wcześniejszych spotkaniach bez tego zawodnika Lechia wyglądała mizernie. Środek pola w zestawieniu Tomasz Makowski, Jarosław Kubicki i Maciej Gajos także raczej nie zwiastował piłkarskich fajerwerków. I może nie była to piłka na poziomie Bayernu z ćwierćfinału Ligi Mistrzów, ale trzeba powiedzieć jasno, w pierwszej połowie Lechia zagrała na piątkę.
DOŚRODKOWANIA DOSKONAŁE
Po pierwsze – doskonale wykorzystała to, co w swojej talii miała najmocniejsze, a więc dośrodkowania ze stałych fragmentów gry i głowę Flavio Paixao. Zaczęło się w 12. Minucie po rzucie wolnym, wydawało się, że to Portugalczyk trafił do siatki – tak też ogłosił na stadionie spiker – ale ostatecznie bramkę zaliczono jako samobójcze trafienie Alexandra Komora. Flavio nie miał więc swojej trzeciej bramki w sezonie, ale co się odwlecze, to nie uciecze. 30. Minuta, tym razem dośrodkowanie z rzutu rożnego i snajper pakuje piłkę do siatki, oczywiście przy użyciu głowy. Dokładne dośrodkowanie, reszta w przypadku Flavio była już formalnością. Tak naprawdę to samo możemy powiedzieć o trzecim golu. Różniło się to, że dośrodkowanie nie było po stałym fragmencie gry. Po dłużej rozegranym ataku pozycyjnym Omran Haydary dostarczył piłkę na głowę Flavio. Nie musimy chyba dodawać, co stało się potem. 3:0.
O tym, jak Lechia czuła się w tej połowie, niech świadczy sytuacja, w której uderzał Jarosław Kubicki. Kojarzymy go raczej z kąśliwymi uderzeniami, po których futbolówka odbija się od ziemi i jest niewygodna dla bramkarza. Tymczasem pomocnik – którego możemy spokojnie nazwać metronomem biało-zielonych, bo to on regulował tempo niemal każdej akcji – uderzył pięknie w okolice okienka. Trafił jednak w poprzeczkę.
O Podbeskidziu napiszmy, że stworzyło dwie niezłe okazje. Raz ofiarnie zablokowali strzał obrońcy, za drugim razem piłkę wyekspediował z pola karnego bardzo pewny Michał Nalepa. Do przerwy nie było strat, trzy bramki z przodu dawały ogromny komfort.
GRA DO JEDNEJ BRAMKI
Z drugą połową było trochę tak, jak z poprawinami po weselu. Wszyscy jeszcze pamiętają wspaniałą zabawę, są w dobrych nastrojach i generalnie jest dość podobnie, ale siły już nie te, prawdziwa zabawa już też się odbyła i jest po prostu inaczej. Chociaż czasem jeszcze emocje ożyją i znów ktoś zatańczy, tak było też w przypadku Lechii. Co jakiś czas Conrado szarpał lewą stroną, a na prawej z rywalami tańczyli Haydary lub Fila. Jedna z takich akcji powinna nawet przynieść kolejnego gola. Conrado dograł do Flavio, piłkę rozpaczliwie odbił Polacek, ale na jedenastym metrze przejął ją Gajos. „Nawinął” jednego z rywali i mógł zamknąć oczy i „ładować” pod poprzeczkę. Szukał rozwiązania technicznego i ostatecznie futbolówkę z linii bramkowej wybił Komor.
ZWOLIŃSKI WYKOŃCZYŁ PODBESKIDZIE
Lechia szukała czwartej bramki, ale nie robiła też tego szczególnie zaciekle. Bardziej na zasadzie: jeśli się uda, to będzie to miły dodatek. Było miejsce na przepuszczenie piłki między nogami rywala, było też na zagrania piętkami. Polot, kombinacje, zabawa na murawie. Podbeskidzie oporu nie stawiało.
O swoje szanse w następnych spotkaniach walczyli rezerwowi i to oni napędzali akcje Lechii. Mateusz Sopoćko i Mateusz Żukowski dawali impulsy, walczył też Łukasz Zwoliński i to on zapisał się w protokole meczowym. Pietrzak raz jeszcze dośrodkował z rzutu rożnego, Zwoliński wyszedł do piłki, strącił i nie dał szans Polackowi. 4:0, podsumowanie spotkania, w którym Lechia dominowała całkowicie.