„Czarny czwartek” – ostatni dzień w życiu Waldemara Zajczonko. Krótka historia patrona sopockich rugbystów

Waldemar Zajczonko zginął w „czarny czwartek” 17 grudnia 1970 roku. Został zastrzelony przez ZOMO nieopodal przystanku SKM Gdynia Wzgórze Nowotki. W tamtym momencie nie walczył o wolną Polskę, tylko razem z kolegą zamierzał udać się prawdopodobnie na uczelnię. Obaj przypadkowo znaleźli się na linii frontu, który został utworzony przez zbrojny oddział.

To był gorący czas. 17 grudnia w Gdyni zginęły w sumie, poza Waldkiem, jeszcze trzy osoby. W tej liczbie jego rówieśnik – Zbyszek Godlewski z Elbląga, który przejdzie do historii jako Janek Wiśniewski. Ten, którego „na drzwiach ponieśli Świętojańską, naprzeciw glinom, naprzeciw tankom…”.

– Zmierzaliśmy na peron, by pojechać do Gdańska – wspominał kolega, z którym razem wyszli z domu wczesnym rankiem. – Nagle od strony ulicy Bema wyłonił się oddział ZOMO. Ludzie zaczęli uciekać. Padły pierwsze strzały. Nagle uświadomiłem sobie, że obok nie ma Waldka, że biegnę sam. Obejrzałem się. Waldek leżał na chodniku kilkadziesiąt metrów z tyłu. Zawróciłem. Starałem się go podnieść. W tym momencie zauważyłem stróżkę krwi, która przebijała się przez płaszcz na wysokości serca. Podniosłem rękę w kierunku biegnących w naszą stronę milicjantów. „Tu jest ranny człowiek” krzyczałem. Oni jednak strzelali dalej – opowiadał.

„PODNIEŚLI SIĘ I WYSZLI”

– Musiałem uciekać. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wsiadłem do kolejki i pojechałem do Oliwy. W Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego był punkt poboru krwi. Dla rannych, także milicjantów. Kilkanaście osób czekało na swoją kolej. „Przed chwilą w Gdyni ZOMO zabiło Zbyszka. Zastrzelili mojego kolegę” wykrztusiłem z siebie. Pamiętam, że w tym momencie wszyscy podnieśli się i wyszli. Pojechałem do rodziców Waldka – wspominał pan Zbyszek przed pięcioma laty w rozmowie z Radiem Gdańsk.

To było w przeddzień nadania imienia Waldemara Zajczonko ulicy, przy której znajduje się stadion rugbystów Ogniwa Sopot.

PODARŁA AKT ZGONU

Wieczorem do mieszkania państwa Janiny i Wiktora Zajczonko zastukał sąsiad sanitariusz, który wrócił właśnie z dyżuru. Przyszedł, żeby powiedzieć, że rozpoznał Waldka. Widział zwłoki i dokumenty.

Od 18 grudnia rodzice i siostra rozpoczęli poszukiwania syna i brata. Wiele razy musieli stanąć naprzeciw kłamstwa, upokorzenia i groźby. Pierwszy otrzymany akt zgonu opatrzony był datą 20 grudnia. Zajczonkowie mieli jednak wiedzę, co i kiedy zdarzyło się naprawdę. Mieli także odwagę, bo po śmierci Waldka nic gorszego nie mogło ich już spotkać. Dlatego Krystyna podarła na oczach urzędniczki przekłamany akt zgonu brata. Wkrótce otrzymała poprawny. Z datą 17 grudnia. 

Trzy dni później Waldek Zajczonko spoczął w rodzinnym grobowcu na Cmentarzu Katolickim w Sopocie. Od 4 października 2015 roku ma swoją ulicę, przy której mieści się stadion rugbystów Ogniwa. Był przecież rugbystą. Zwinnym. Szybkim. Pełnym życia. Stał u progu dorosłości z bagażem marzeń i konkretnych, także sportowych, planów. Nieszczęśliwie na ścieżce jego życia pojawiła się kula, wystrzelona być może przez rówieśnika, który stał po złej stronie mocy. Stał być może ze świadomością, że służy dobrej sprawie.

 
Włodzimierz Machnikowski
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj