Od szelmowskiego uśmiechu do permanentnego smutku. Przemysław Frasunkiewicz odchodzi z Asseco Arki

Na początku był taki dialog: – Dziś 16 pkt rzucił Mikołaj Witliński, który w ostatnich meczach eurocupowych w ogóle nie grał. Jakie są tego powody? – pyta dziennikarz. – Że rzucił 16 punktów? Trafił do kosza – odpowiada trener.

Sekundę później, a w zasadzie już w trakcie odpowiedzi na pytanie zadawane przez Karola Waśka ze Sportowych Faktów, na twarzy Przemysława Frasunkiewicza pojawił się szelmowski uśmiech. Jeden z wielu oglądanych w tamtym udanym sezonie 2018/19.

Towarzyszyłem temu zespołowi w wielu spotkaniach, od pompatycznego powitania przy towarzyskiej gierce przeciwko Barcelonie, po utraconą szansę na wyeliminowanie Anwilu już we Włocławku. – Uważam, że nie można kalkulować i jeżeli można wygrywać, to trzeba wygrywać – mówił z dumą o zakończeniu sezonu zasadniczego na pierwszym miejscu w 2019 roku. I choć nie dał po sobie poznać, to późniejsza przegrana w play-offs z Anwilem gryzła go pewnie przez kolejne długie tygodnie. Najpierw było jednak 25 zwycięstw, zaledwie 5 porażek i polot prezentowany na zmianę a to przez Florence’a, a to przez Bosticia. Obaj prześcigali się w tytułach MVP tygodnia, ale w kluczowych momentach musieli uznać wyższość drużyny z Włocławka. – Nie zamknęliśmy tej serii również przez kontuzje wysokich graczy. Zrobiliśmy swoje w Gdyni, Anwil zrobił swoje u siebie. W ostatnim meczu u nas, oni trafiali bardzo ciężkie rzuty, było widać że to Mistrzowie Polski i mają doświadczenie. Nie zdenerwowali się w najważniejszych momentach – wspominał Przemysław Frasunkiewicz gorzki moment sezonu, który kończył jednak w glorii chwały, z brązowym medalem wywalczonym po znakomitej serii ze Stelmetem Zielona Góra. 

 

O WŁOS OD AWANSU

Potem bywało nieco gorzej, ale wciąż kolorowo w sezonie 2019/20, kiedy udało się zatrzymać w Gdyni Bosticia, ograć Oldenburg w Eurocupie, przetrzymać trudną końcówkę z Budutnostią w gorącej Podgoricy, czy wydrzeć zwycięstwo w Trento po najlepszym meczu w sezonie Bena Emelogu. Jakoś tak symbolicznie zapadł mi w pamięć ten Eurocup – pieszczony i lubiany przez Franza, stawiany w pewnym momencie jako rozgrywki priorytetowe. Bo było ciekawie, europejsko, przyjeżdżały zespoły klasowe, a i sama Arka była niewątpliwie formatem przez duże „F” lepiona, na którą ściągała cała towarzyska śmietanka, zapełniając większość z żółtych krzesełek Gdynia Areny. – Mamy nieco mniejszy budżet, ale myślę że gdyby nie kontuzja Phila Greena IV, cieszylibyśmy się z awansu. Trochę się zagotowaliśmy, kiedy byliśmy tak blisko i nerwy nam puściły – wspominał już w trakcie rozgrywek 2019/20 przegrane o włos wejście do następnej rundy Eurocupu Franz.

POCZĄTEK SCHYŁKU

Niestety ten sam Eurocup rozpoczął pewien schyłek, którego zmierzch miał nadejść na początku obecnego roku. Roszady w drużynie, zakończone pożegnaniem się z Benem Emelogu i Devonte Upsonem, a później pandemia, która odebrała prawo zweryfikowania realnej siły grupy zrekrutowanej przez Przemysława Frasunkiewicza, mocno wyhamowały zapędy gdyńskiej koszykówki. Jednocześnie z tygodnia na tydzień rzedła mina samego trenera, tego uśmiechniętego wcześniej po pytaniu red. Waśka, tego zaczepliwego podczas niezliczonych naszych rozmów, na które zresztą zawsze życzliwie znajdował czas.

U początku pandemii starczyło jeszcze na 4. miejsce po niepełnym sezonie, zakończonym przedwcześnie w kwietniu.

ZAWALIŁO SIĘ W JEDEN MIESIĄC

Apogeum problemów przypadło w zasadzie na jeden miesiąc obecnego sezonu, ten kończący trudny rok 2020. Jeszcze na początku grudnia rozmawialiśmy z trenerem o wyciskaniu „maksa” z tego polskiego składu. Wydawało się, że on wprowadziwszy zespół do turnieju finałowego Pucharu Polski i plasując go na ósmym miejscu w tabeli, niczego złego w Gdyni nie zazna. Tymczasem kolejne cztery tygodnie przyniosły pięć porażek z rzędu, poprzedzone kontuzjami najważniejszych graczy, brakiem realnych wzmocnień składu,w efekcie czego niedawny kandydat do fazy play-off, szybko stał się głównym pretendentem do degradacji. Po prawie pięciu latach dobrych wibracji, na kolejne porcje tych złych sternikowi gdynian po prostu nie starczyło już energii.

BOHATER NIENASYCONY

Przemysław Frasunkiewicz zostawia w Gdyni brąz w gablotach, szereg wychowanków, którzy pod jego okiem uczyli się koszykówki, a dziś zdobywają laury (Garbacz, Ponitka, Żołnierewicz) i dwa niedosyty. Jeden w wymiarze wielkiego sukcesu, który przeszedł koło nosa w maju 2019 roku i drugi teraz, kiedy z bezradności, wywiesza białą flagę. Za rogiem czeka już spragniony nowego rozdania Anwil, klub w którym przed laty sprawdzał się w roli zawodnika, a teraz ma go wyprowadzić z problemów nieco tylko mniejszych od tych, które ostatnio doświadczał w Gdyni. Najbliższe miesiące nie dadzą ulgi, będą usłane kolejnymi zadaniami z gatunku tych ekstremalnych.

Paweł Kątnik

Reklama



Najnowsze



Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj