Pierwsza połowa niezła, druga – śmiechu Warta. Lechia nie potrafiła pokonać beniaminka i znów traci punkty

Wiele nie układało się w tym sezonie Lechii, ale akurat na mecze z beniaminkami gdańszczanie nie mogli narzekać. Do tej pory z niedawnymi pierwszoligowcami biało-zieloni radzili sobie doskonale. Ale to już przeszłość. Lechia z Wartą poprawnie zagrała tylko w pierwszej połowie. W drugiej dała sobie strzelić bramkę i znów straciła punkty, remisując 1:1. Dużo energii, chęci, motywacji widać było po piłkarzach Lechii od pierwszych minut meczu. Wysoki pressing, szybki doskok – to pokazywali gospodarze i efekt był dobry. Przed przerwą Warta właściwie w Gdańsku nie zaistniała. Pojedyncze wypady złożyły się na jeden niecelny strzał.

Gorzej było w ofensywie, ale i tu znajdzie się kilka pozytywów. Jednym z nich była postawa Tomasza Makowskiego, który w końcu miał w sobie na tyle odwagi, by próbować strzałów z dystansu czy bardziej ryzykownych podań. Jedno z jego uderzeń niemal skończyło się bramką, ale ostatecznie z dużymi problemami poradził sobie Adrian Lis. Niewiele pokazywał Flavio Paixao, którego zapamiętamy z zablokowanego strzału z powietrza i niezłej próby z dystansu, choć byłaby to kompromitacja bramkarza, gdyby po takim uderzeniu dał się zaskoczyć. Gdańszczanie w końcu w ataku mieli jednak szczęście. Dobre dośrodkowanie w z rzutu rożnego Rafała Pietrzaka wykorzystał Michał Nalepa, który tyłem głowy uderzył piłkę i trafił w samo okienko.

DRUGA, BRZYDSZA TWARZ

Problem w tym, że takiej postawy gdańszczanie nie byli w stanie pokazywać od razu po przerwie. Tym razem pierwszy kwadrans należał do poznaniaków, którzy w końcu na dłużej zagościli na połowie Lechii. Wielkiego zagrożenia przyjezdni długo nie stwarzali, ale trudno też się temu dziwić, bo nawet na papierze ta drużyna jest po prostu dużo słabsza. Ale papier przyjmie wszystko, a na boisku przychodzi weryfikacja. I jeżeli najpierw się dominuje, a potem podaje się rywalowi rękę i zaprasza do wspólnej zabawy, to kończy się to źle. I dla Lechii źle się skończyło, bo w 72. minucie urwał się w końcu Mateusz Kuzimski, nie zdążył z wyjściem do niego Kuciak, były napastnik m.in. Bytovii czy Chojniczanki dograł do Mariusza Rybickiego, a ten doprowadził do remisu.

I znów Lechia była w ogromnych opałach, bo tak nazwać trzeba remis z beniaminkiem, a zwłaszcza w aktualnej sytuacji gdańszczan, którzy zwycięstw potrzebują jak mało kto. Tymczasem z sytuacji, która była opanowana, zrobiła się bardzo niekomfortowa i trzeba było atakować. Piotr Stokowiec zdjął z boiska nieprzydatnego Flavio oraz Saiefa, któremu jakby brakowało już sił, a puścił do gry Jakuba Araka i Josepha Ceesay’a. Arak od razu dał impuls, próbował mocnego wstrzelenia piłki w pole karne, ale obrońcy rywali poradzili sobie z tym zagraniem. A później najmocniejszym ogniwem w ofensywie Lechii był… Michał Nalepa. To właśnie środkowy obrońca był obecny w najlepszych akcjach gospodarzy, a to wiele mówi o postawie formacji ataku, która kolejnej bramki zdobyć już nie potrafiła.

WYPADEK CZY WYPADKOWA PRACY?

Brakowało kreatywności, brakowało przyspieszenia, jakości w ataku. Warta, grająca przecież bez Bartosza Kieliby, w defensywie była dla Lechii za mocna. Piotr Stokowiec mówił, że mecz z Jagiellonią był wypadkiem przy pracy, ale może był jednak wypadkową wykonanej pracy? Może ta forma gospodarzy nie jest przypadkiem, a po prostu skutkiem tego, jak zbudowany jest zespół. Fakty są takie, że w ostatnich siedmiu spotkaniach Lechia wygrała raz, a na 21 możliwych do zdobycia punktów zebrała zaledwie 4. Lechia w końcówce jesieni w słabej formie była i teraz dalej w słabej formie jest.

Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj