Charakter, sportowa klasa, ale też mądrość oraz umiejętność wykorzystania słabości rywala. Piłkarze Arki w Łodzi mieli problemy, ale zapracowali na to, by się z nich wykaraskać. Pomogli szczęściu i zasłużenie wygrali z ŁKS-em 2:1. Szczęściu trzeba pomóc – ten frazes z ust piłkarzy słyszymy zazwyczaj po udanych meczach, w których fortuna mocno się do nich uśmiechnęła. Ricardinho po spotkaniu z Arką to zdanie może sobie chyba wytatuować, bo drugi raz tak fartownej bramki może już w karierze nie zdobyć. Ale też trzeba przyznać, że były piłkarz Lechii mocno na nią zapracował. Ruszył do dośrodkowania, zgubił krycie, nieźle uderzył głową, ale trafił w słupek. Zdobycie bramki było mu chyba jednak pisane, bo piłka odbiła się od słupka, trafiła go w nogę i wpadła do bramki. Daniel Kajzer był bezradny.
To była końcówka pierwszej połowy, która w wykonaniu Arki nie była szczególnie udana. Na boisku sporo się działo, ale konkretów było niewiele. Gdynianie dopiero po straconej bramce ruszyli mocniej do przodu, blisko szczęścia był Łukasz Wolsztyński, któremu jednak nie udało się trafić w piłkę, którą strącił Michał Marcjanik.
Do bilansu strat pierwszej połowy trzeba dodać też Christiana Alemana. Na boisku spędził pół godziny, po czym opuścił je z urazem. Kolejny ważny element wypadł z układanki Dariusza Marca.
ŁKS ZOSTAŁ STŁAMSZONY
Arka mocniej na ŁKS ruszyła po przerwie. Wspomnianemu szczęściu chciała pomóc, ale długo bez wzajemności, bo choć strzał Harrisa Memicia był bardzo dobry, to jednak zatrzymał się na słupku. Swoich szans szukał też Maciej Rosołek, którego pochwalić trzeba za ruchliwość, zaangażowanie, pracę – również w tyłach – ale Arkadiusza Malarza zaskoczyć nie potrafił.
W końcu jednak gdynianie zapracowali na swoje. Malarz wyprowadził piłkę do Mikkela Rygaarda, gdynianie ruszyli mocniej do przodu, Duńczyk popełnił błąd w wyprowadzeniu, trafiając w Mateusza Żebrowskiego. Do piłki dopadł Rosołek i mocnym strzałem umieścił ją w siatce. Łodzianie się pomylili, mieli pecha, a Arka swojemu szczęściu pomogła.
I zrobiła to także chwilę później. Poczuli goście krew, wiedzieli, że kiedy ŁKS wyprowadza piłkę od własnej bramki, trzeba rywali naciskać. Tym razem fatalnie zachował się Malarz, trafił w stojącego przed polem karnym Marcusa, który spokojnie umieścił piłkę w siatce. To były wzorowo wykorzystane słabości rywala. Już po spotkaniu Jakub Tosik stwierdził, że to ŁKS strzelił trzy gole – jednego Arce, dwa sobie.
GORSZA DOPIERO KOŃCÓWKA
Rozochocili się gdynianie, wysoko atakowali ŁKS, naciskali pressingiem nawet na wysokości pola karnego gospodarzy. Rygaard miał spore problemy, upatrzyli go sobie żółto-niebiescy i słusznie, bo był w bardzo słabej formie i niemal taśmowo tracił piłki. Adam Deja, jak zwykle z resztą, szukał goli z dystansu. Brakowało mu jednak precyzji. Generalnie jednak Arce brakowało niewiele. Łodzianie nie uczyli się na swoich błędach, dalej usiłowali budować akcje od tyłu i często się przy tym gubili. Goście, jeżeli nie udało się odebrać piłki na połowie gospodarzy, konsolidowali się już na własnej.
Dopiero w końcówce Arka sama sobie podniosła ciśnienie i mogła zrobić krzywdę. Gdynianie się cofnęli, a kiedy pozwolili ŁKS-owi na podejście pod własne pole karne, zaczęło się robić gorąco. W szesnastce piłka trafiła w rękę Łukasza Wolsztyńskiego, ale sędzia nie podyktował jedenastki, był też groźny strzał Pirulo i próba dobitki Sekulskiego, ale Kajzer ostatecznie sobie poradził i nie pozwolił gospodarzom na wydarcie trzech punktów.