Leszek Ojrzyński tworzył nowoczesną legendę Arki. Był jednym z głównych architektów największych sukcesów z 2017 i 2018 roku. – Rada dla Dariusza Marca? Wierzyć w swoje umiejętności i wykorzystać słabości Rakowa. Oni mają gorsze strony – mówi nam były trener żółto-niebieskich, który był gościem Znajomych Ze Słyszenia. Jak czuje się Pan na trenerskim bezrobociu?
Tak do końca nie jest to bezrobocie. Zwolniono mnie z pełnienia obowiązków, ale dalej jestem zatrudniony przez Stal Mielec. Nie mogę podjąć pracy w innym klubie z ekstraklasy, więc oglądam, analizuję mecze, czekam też na finał Pucharu Polski. Arka sprawiła niespodziankę już samym dotarciem do tego etapu. Byłem też kiedyś trenerem Rakowa, ale to było dawno temu w niższej klasie rozgrywkowej. Z Arkowcami osiągnąłem swoje największe sukcesy, bardzo miło to wspominam, kilku zawodników i członków sztabu szkoleniowego jeszcze jest w klubie, dlatego będę kibicował żółto-niebieskim.
To kibicowanie jest takie niezmącone, szczere? W 2017 roku napisał Pan piękną historię, stworzył legendę, więc może myśli Pan sobie, że fajnie byłoby, gdyby Arka nie budowała jeszcze większej legendy? Zdobycie Pucharu jako klub pierwszoligowy byłoby czymś nieprawdopodobnym, większym. Jak Pan na to patrzy?
Nie, nie patrzę w ten sposób. Są tam ludzie, bez których w 2017 roku nie udałoby nam się osiągnąć sukcesu i im kibicuję. Mam tam dużo znajomych, fajne wspomnienia, dlatego trzymam za nich kciuki. Tym bardziej, że Arka jest teraz w pierwszej lidze, więc byłoby to fajne, gdyby drużyna skazywana na porażkę sprawiła niespodziankę. My to zrobiliśmy, bo przed spotkaniem z Lechem nikt w nas nie wierzył.
Co Pan czuje i myśli, kiedy słyszy hasło „Arka Gdynia”?
Myślę o tym, co było najlepsze – Pucharze Polski, Superpucharze, dwóch meczach w eliminacjach europejskich rozgrywek. Wspominam też przepiękne miasto, stadion, kibiców, klimat. Tego nikt mi nie zabierze. Epizod z Arką był dla mnie znaczący, pozostawił przyjaźnie i bardzo dobre wspomnienia.
TEJ ROZMOWY MOŻESZ TEŻ POSŁUCHAĆ:
Chcielibyśmy, aby trener sięgnął pamięcią do tych wszystkich legendarnych rozmów motywacyjnych, które przeprowadzał Pan z zawodnikami. Opowiadał nam o tym Damian Zbozień, zresztą bardzo ładnie trenera naśladując. Pamięta Pan, co, jak i do kogo mówił?
„Zboziu” nie grał, więc może na ławce go strofowałem. Wystąpił w finale Tadziu Socha, ale ważny był dla mnie każdy zawodnik, bo bardzo liczyliśmy na zmienników. To się sprawdziło, bo rezerwowi dali nam bramki i zwycięstwo w tamtym spotkaniu.
Pamiętam, że bardzo ważny był rozruch, który oswoił nas ze Stadionem Narodowym. Większość z chłopaków, może nawet wszyscy, nigdy wcześniej nie byli na murawie tego obiektu. Co prawda był to tylko rozruch, ale dał nam więcej swobody, którą wykorzystaliśmy potem w finale. Gra wyglądała dzięki temu lepiej. Przecież Lech był ograny w meczach o taką lub podobną stawkę, a my pierwszy raz się z tym spotkaliśmy.
Ma Pan jeszcze w głowie to, co robił tego dnia? Jakie stosował Pan tricki psychologiczne, żeby naładować zawodników?
Szczegółów nie pamiętam, ale wiem, że miałem bardzo duży dylemat w kwestii składu. Przed meczem nikt by takiego zestawienia nie wytypował. Dużą niespodzianką były niektóre wybory, część zawodników pojawiła się nagle w kadrze, a niektórzy wylądowali na trybunach. To było dla mnie ciężkie, powiedzieć chłopakowi przed tak ważnym meczem – słuchaj, stary, niestety, dzisiaj siedzisz na trybunach. To były najtrudniejsze dla mnie momenty. Każdy chciał zagrać, być ważny, być bardzo blisko. Moją decyzją Yannick Sambea Kakoko znalazł się poza kadrą meczową, Dominik Hofbauer był wśród rezerwowych. Sporo było zaskakujących zmian. To było wielkie ryzyko z mojej strony.
Motywacja też była, ale nikogo nie trzeba było szczególnie „ładować”. Mądrość i wiara w swoje umiejętności – to było bardzo ważne. Lech miesiąc lub dwa wcześniej w Gdyni wygrał na luzie. Nikt się nie spodziewał, że w najważniejszym spotkaniu będzie inny wynik niż zwycięstwo „Kolejorza”. Pamiętamy przecież, że oni nawet przed meczem wydrukowali już pamiątkowe koszulki. My mieliśmy jednak szczęście, zmienników i przede wszystkim drużynę, która się nie przestraszyła. Adrenalina była na bardzo wysokim poziomie, pewne rzeczy trzeba było tonować, ale zwycięzców się nie sądzi. Wszyscy świętowaliśmy, ważni byli też dla nas kibice, których było mnóstwo na stadionie. Cieszyć trzeba było się szybko, bo nie mieliśmy jeszcze zapewnionego ligowego buty. Musieliśmy po świętowaniu się zebrać i walczyć na ligowych boiskach.
CZYTAJ DALEJ: