Miał Pan szczególną satysfakcję z tego, że bramki zdobyli zawodnicy, których Pan wprowadził? To daje radość, że podjął Pan słuszne decyzje?
Najważniejsze dla trenera jest to, żeby plan na mecz się sprawdzał. Dodatkową satysfakcją jest, kiedy wprowadza się modyfikacje, zmienia się zawodników, a oni przesądzają o wyniku spotkania. Ziściły się marzenia. Graliśmy na Stadionie Narodowym jako zespół, który był skazywany na porażkę. Zwyciężyliśmy i to było wielkie zadowolenie.
Pamięta Pan, co mówił swoim zawodnikom i co myślał po pierwszej połowie? Pavels Steinbors momentami sam trzymał was w grze.
Rzeczywiście, było widać przewagę i jakość Lecha. Broniliśmy całym zespołem, cały czas dążyliśmy do tego, żeby nie stracić bramki. Pavels odgrywał bardzo dużą rolę, zresztą nie tylko w tym meczu. W przerwie i przed dogrywką kluczowi byli sami zawodnicy. Dobrze się czuli, motywowali. Krzysiek Sobieraj, Antek Łukasiewicz i inni bardziej doświadczeni dawali wiarę. Trener, przy 50 tysiącach kibiców, ma ograniczony wpływ na drużynę. Zawodnicy sami muszą sobie podpowiadać, motywować. To było kluczowe.
Chłopaki nie pękli, grali odważnie. Postawiliśmy się, szczęście było przy nas, bo przecież Majewski mógł w końcówce strzelić gola. Wyszło inaczej, my się cieszyliśmy. Po meczu Antek Łukasiewicz powiedział, że z Lechem można wygrać raz na dziesięć razy i to był ten mecz. Ja się z tym nie zgadzałem, bo zawsze można zmienić oblicze spotkania. Jeżeli wiemy, co mamy grać, wierzymy w plan i pracujemy na szczęście, to można wygrać z każdym. Tak było w tamtym finale i Arka idzie tym tropem też teraz.
Jak wyglądała cała celebra, to świętowanie? Pamięta Pan wszystko, co działo się już po końcowym gwizdku?
Wiedziałem, że chłopaków nie da rady utrzymać, po takim meczu nikt nie zaśnie. Głowy chodziły, wszystko wrzało, radość była olbrzymia. Mieliśmy dodatkowo urodziny chyba trenera Witta, to była kolejna okoliczność do świętowania. Zostaliśmy w okolicach Warszawy, zawodnikom pozwoliłem wypić po piwku, a wiadomo, jak to jest. Nie będę stał i im liczył. Pewnie niektórzy wypili i więcej. Były rodziny, zaprosiliśmy je, bo to było nasze wspólne święto, wspólna radość. Następnego dnia trzeba było wracać i swoje obowiązki spełnić – pokazać się u pana prezydenta, być na „Górce”. Nie byłem z tego zadowolony, bo mieliśmy ligę za pasem, ale wiedziałem, że trzeba to zrobić. Takie są obowiązki, żeby oddać to kibicom i włodarzom miasta, bo też nam pomagali.
Niektórzy trenerzy wzbraniają się przed świętowaniem z zawodnikami. Nie chcą łamać pewnych barier, żeby przypadkiem nie zniszczyć autorytetu. Pan pozwolił sobie wznosić toasty z piłkarzami czy raczej osobno ze sztabem?
Mieliśmy ze sztabem pewne rzeczy do omówienia, zaplanowania. Wiadomo, nie uniknie się niektórych spraw, nie mogliśmy zapomnieć o lidze. Ona była dla nas ważniejsza od Pucharu, który był piękny, spełnił marzenia, ale najistotniejsze było, żeby nie spaść z ekstraklasy. Podczas świętowania byliśmy gdzieś tam oddzielnie, ale też wszystko widzieliśmy. Funkcjonowało to na zdrowych zasadach, były śpiewy, bo w tamtej Arce kilku zawodników potrafiło zaśpiewać. Cieszyliśmy się, ale wiedzieliśmy, że po tej nocy przejdziemy do obowiązków ligowych, trzeba było walczyć i robiliśmy to do ostatniej kolejki.
CZYTAJ DALEJ: