Pan Siatkarz, Gladiatorzy z Traugutta, Gruby, Super Zenon, Wojtek i Jacek. Pamiętamy…

(Fot. Pixabay)

Przełom października i listopada dostarcza nam dodatkowych emocji, bowiem poza bieżącymi wydarzeniami wspominamy także tych, którzy odeszli.

Tomasz Wójtowicz to wybitny sportowiec, który ostatnio przeniósł się do „sektora niebo”. Od kilku lat walczył z choroba nowotworową. Wyrok, jak się później okazało, już dożywotni, usłyszał w grudniu 2019 roku. Zdiagnozowano guza trzustki, który nie odpuścił mimo determinacji Wójtowicza. Od tamtego czasu i wcześniej spotykaliśmy znakomitego siatkarza już w roli telewizyjnego eksperta podczas mistrzostw świata i Europy oraz turniejów Ligi Narodów, które odbywały się w Ergo Arenie.

W zwycięskich dla Polaków mundialu i igrzyskach w połowie lat 70. był jednym z najmłodszych podopiecznych Huberta Jerzego Wagnera, zwanego „Katem”. Jego gwiazda świeciła nie mniejszym blaskiem niż innych liderów tamtej ekipy – Wiesława Gawłowskiego, Edwarda Skorka czy Ryszarda Boska.

– Uważam go za największego siatkarza, jakiego świat widział. Nawet gdyby ktoś potrafił programować ludzi do siatkówki, nie stworzyłby takiego oprogramowania. Nie widziałem żadnego innego gracza, który łączyłby w sobie tak wspaniałą technikę, kapitalne czucie gry i absolutnie niespotykaną odporność psychiczną – tak o zmarłym mówił wspomniany Bosek.

W 2002 r. Wójtowicz jako pierwszy Polak trafił do siatkarskiej Galerii Sław.

W poniedziałek, 24 października, o poranku w jednym z tabloidów opowiadał, że chemia nie działa, ale walczy i liczy na skuteczność eksperymentalnej terapii, na którą się zapisał. Wieczorem dotarła do nas informacja, że jeden z najwybitniejszych w historii Polski siatkarz, mistrz świata z Meksyku w 1974 roku i mistrz olimpijski z Montrealu dwa lata później, zmarł w wieku 69 lat. W sobotę, 5 listopada, spocznie w Alei Zasłużonych lubelskiego cmentarza przy ul. Lipowej.

GLADIATORZY Z TRAUGUTTA

Dariusz Raczyński przeżył zaledwie 60 lat. To było moje pokolenie kibiców, którzy zachwycali się wirtuozerią Dzidka Puszkarza i skutecznością Jurka Kruszczyńskiego. Należał do „Gladiatorów z Traugutta”, którymi do dziś dowodzi kapitan Lechii z czasów pucharowych meczów z Juventusem Turyn – Leszek Kulwicki.

Kiedy zaczynałem licealną edukację w gdańskiej „Jedynce”, on zapisał się do Lechii razem z moim kolegą z ławki – Zbychem Każmierczykiem, dziś profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Obaj grali w kadrze Pomorza, Pamiętam także, że w tym samym czasie zostali zaproszeni na trening pierwszego zespołu przez Wojciecha Łazarka albo Mariana Geszke.

Obaj grali wówczas na boku obrony, co przysporzyło niezapomnianych zaszczytnych wspomnień bycia ogrywanym przez pana Zdzisława Puszkarza.

Zbychu wkrótce porzucił marzenia o karierze piłkarskiej i zainteresował się twórczością Czesława Miłosza. Okazjonalnie pogrywał jeszcze w piątoligowym Relaksie Ryjewo. Piłkarską przygodę kontynuował za to Raczyński. W Lechii nie mógł przebić się do pierwszego składu, ale meczu z Juventusem nikt mu już nie zabierze. W wieku 23 lat przeniósł się do Igloopolu Dębica, a karierę skończył jeszcze przed trzydziestką, Co ciekawe, ostatnie mecze ligowe rozegrał w barwach Arki Gdynia.

Ostatnie lata to walka – jak się okazało przegrana – ze śmiertelną chorobą. Darek Raczyński zmarł 12 października. Miał zaledwie 60 lat.

Inny były piłkarz Lechii – Marek Szutowicz przeżył tylko 44 lata i także przegrał z rakiem. „Szuto” zmarł 13 grudnia 2021 roku, zatem zaduszki możemy w jego sprawie odbyć dopiero pierwszy raz.

Marek, jak na wielkiego sportowca przystało, walczył do końca. Gdy stan zdrowia poprawiał się, przychodził do pracy w Jaguarze, gdzie był głównym trenerem, a także do szkoły, gdzie był lubianym „panem od wuefu”.

W Lechii grał w zespołach młodzieżowych i w drugiej lidze. Z powodu kontuzji przedwcześnie zakończył karierę. Pozostał jednak przy piłce, zostając trenerem przygotowania fizycznego. Marek Szutowicz pracę w Lechii zaczynał za czasów trenera Tomasza Kafarskiego. Za przygotowanie fizyczne zespołu odpowiadał też za kadencji Rafała Ulatowskiego, Pawła Janasa, Bogusława Kaczmarka, Michała Probierza i Ricardo Moniza. Z Lechii odszedł po trzech miesiącach współpracy z Joaquimem Machado. Nie mógł się z tym długo pogodzić, bo przecież był Lechistą z krwi i kości, a Portugalczyk zawitał tu tylko przejazdem.

Na mecze z Juventusem jeszcze się załapał, ale puchar zdobył. W sierpniu 2020 roku roku w finale wojewódzkim Pucharu Polski wygrał z Kaszubią Kościerzyna, co jest największym sukcesem w klubowej historii Jaguara. To był też „Gladiator z Traugutta”.

UŚMIECH ZENKA I ŁZY LUCKA

Pożegnania wielkich sportowców mają niepowtarzalny klimat i scenerię. W listopadzie 2020 roku żegnaliśmy Zenka Plecha – jednego z najwybitniejszych zawodników w historii polskiego żużla. Kiedy spoczywał w Alei Zasłużonych Cmentarza Srebrzysko, z zadumy wyrwał nas ryk żużlowego motocykla. Przed cmentarzem kibice i kwiaciarki nie bez problemów składali kwiaty w czerwono-biało-niebieskie wieńce i bukiety.

W poczcie sztandarowym stanął Jarosław Olszewski, który kilkadziesiąt lat wcześniej wziął udział w akcji „Zenon Plech zaprasza”, a potem był liderem drużyny, którą prowadził odkrywca jego talentu. Obok Jarka był Grzegorz Dzikowski, który w parze z Plechem, zdobywając mistrzostwo Polski par klubowych, odniósł swój największy sukces w karierze.

W pięknych, przepojonych miłością i szacunkiem słowach swego ojca pożegnali córka Kaja i syn Krystian. W imieniu kolegów z toru przemawiał Józef Jarmuła. Była także oficjalna delegacja Stali Gorzów, dla której w 1973 roku 20-letni Zenon Plech zdobywał brązowy medal mistrzostw świata.

Wszyscy podkreślali poczucie humoru i dobrą energię, którą dzielił się Super Zenon. Prosili o uśmiech w jego intencji.

Z pogrzebów wybitnych sportowców zapamiętałem jeszcze łzy Lucka Błaszczyka – tenisisty stołowego. To było na Cmentarzu Komunalnym w Sopocie przed siedemnastu laty. Były deblowy partner i na początku kariery podopieczny Andrzeja Grubby, którego wówczas żegnaliśmy, nie próbował kryć żalu i wzruszenia

W 2004 roku Andrzej zachorował na złośliwego raka płuc. Do końca wierzył, że uda mu się pokonać chorobę. Pamiętam tamten sierpniowy dzień, to był czwartek. Około ósmej zatelefonował do mnie Adam Giersz, były trener i przyjaciel, z informacją, że Andrzej nie żyje. Zmarł w małym pokoiku pośród setek pucharów, które zdobył w swej prawie 30-letniej karierze.

Pamiętam mowę pożegnalną ówczesnego PZTS Jerzego Dachowskiego, który zmarł 10 lat później. Mówił o tym, że Gruby, jak go nazywaliśmy, wprowadził tenis na salony i że odebrał tyle trudnych piłek, ale do tej ostatniej nie zdążył. To wydaje mi się niezrozumiałe do dziś. Andrzej z tą swoją pedanterią, troską o zdrowie, manierami i żywotnością, zupełnie nie pasuje do śmierci…Wszak miał dopiero 47 lat

Rok po Andrzeju pożegnałem innego wspaniałego człowieka, przyjaciela – Wojtka Pietkiewicza, który stał u boku Kazimierza Wierzbickiego, gdy rodził się koszykarski Trefl. Wojtek miał 50 lat i także przegrał walkę z rakiem.

Jeszcze na początku 2006 roku zdążyliśmy przyznać Mu radiowego Pick’n’rolla za „życie dla koszykówki”. Wojtek cieszył cieszył się tym wyróżnieniem już tylko przez osiem miesięcy.

Trzy lata później 25 sierpnia 2009 roku zamieniłem się na dyżury z kolegą z pracy – Jackiem Kamińskim. Swój zakończyłem przed południem. Byłem na plaży, gdy około 13:00 zatelefonowała Marta Czyż. Powiedziała, że Jacek biegał na swoim ulubiony rugbowym stadionie przy Grunwaldzkiej 244 i zasłabł. Około 14:00 już ze szpitala z telefonu Jacka zatelefonowała jego żona, Ania, z informacją, że drugiego zawału Jacek już nie przeżył. Miał dopiero 36 lat.

My, Jego przyjaciele, koledzy i znajomi pamiętamy, dlatego na Cmentarzu Oliwskim w kwaterze 25 zapalimy świeczki, bo przecież człowiek żyje tak długo, jak długo żyje pamięć o Nim.

Włodzimierz Machnikowski

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj