Mariusz Wlazły jest legendą polskiej siatkówki. Zdobył wszystko, co mógł zdobyć. W tym roku zmieni numer – 4 sierpnia zamiast trójki, pojawi się czwórka. Mistrz świata obchodził będzie 40 urodziny. Nie przestaje jednak trenować i grać, bo – jak przekonuje – siatkówka dalej sprawia mu ogromną radość. W grudniu rozegrał 500. mecz na parkietach PlusLigi, a licznik się nie zatrzymuje.
Wlazły 500. mecz rozegrał 8 grudnia. Jak zazwyczaj w tym sezonie – na parkiecie pojawił się z kwadratu dla rezerwowych. Bo też jego rola jest dziś zupełnie inna. Jest kapitanem, najbardziej utytułowanym graczem, ale już nie podstawowym. Ma wspierać, pomagać, dzielić się doświadczeniem.
– Ta liczba jest ogromna. Pokazuje też, jak długo trzeba było grać, średnio licząc – jeden mecz dziennie przez półtora roku. Przez te prawie 20 lat w lidze nazbierało się tych spotkań. Cieszę się, że byłem częścią historii rozwoju ligi, jak i sukcesów reprezentacyjnych. Ta liczba świadczy też o tym, jak rosło moje doświadczenie. To skutkowało różnymi sukcesami, przeplatanymi też różnymi mniej pozytywnymi przeżyciami – mówi nam kapitan Trefla.
STARA-NOWA POZYCJA
Ciekawy jest fakt, że po wielu latach Wlazły wrócił na pozycję przyjmującego. Trzeba było łatać dziury kadrowe. Jak sam mówi, raz przyjmuje lepiej, a raz gorzej. Ale potrafi dać jakość. Można wręcz zastanawiać się, czy nie jest lepszy niż zawodnicy nominalnie grający jako przyjmujący.
– Każdy medal ma dwie strony i rzeczywiście, można tak pomyśleć. Natomiast ja, za każdym razem kiedy zmieniam jakiegoś zawodnika, powtarzam mu, żeby był gotowy, bo to tylko chwilowe. Kilka razy zostałem na boisku, zagrałem dłużej, ale to nie jest moja pozycja. Wiem, jakie mam zadanie, ale nie jestem żadnym zagrożeniem dla naszych przyjmujących. To jest wyciągnięcie pomocnej dłoni. Żeby trochę ochłonęli, spojrzeli z boku, bo każdy miewa słabsze momenty – zapewnia Wlazły.
BRAK SZTUCZNEJ HIERARCHII
Kiedy mówi o swojej roli w zespole, brzmi tak, jakby nie miał już ego. Zawsze na pierwszym miejscu jest dobro drużyny. A mógłby przecież, śladem choćby Cristiano Ronaldo, domagać się, by nadal być niekwestionowaną „jedynką”.
– Moich kolegów darzę ogromnym szacunkiem. To jest wzajemne, oni też mnie szanują i jesteśmy w stanie pracować na bardzo fajnym przyjacielskim poziomie. To jest chyba najważniejsze. O tym, czy ktoś jest legendą, świadczy przebieg kariery. Oczywiście, nie mogę powiedzieć, że z wieloma drużynami nie osiągałem konkretnych wyników, a moja postać nie była znacząca. Natomiast z punktu widzenia drużyny i tworzenia grupy, nie ma podziału na lepszych i gorszych. Jesteśmy na jednym wózku. Jeżeli nie bylibyśmy w stanie sobie pomagać, tylko wdrażali jakąś sztuczną hierarchię, to byłby to pierwszy krok do tego, żeby drużyna się rozpadła – wyjaśnia Wlazły.
Posłuchaj całej rozmowy z Mariuszem Wlazłym, sportową osobowością grudnia:
Tymoteusz Kobiela