Bieganie uczy pokory, a dokładnie kontuzja

I doszedłem do mety 2013 roku. Chciałbym napisać dobiegłem, ale kontuzja kolana pozwoliła tylko dojść. Jaki był? Rewelacyjny, choć ostatnie pół roku częściej niż na ścieżkach biegowych było można mnie spotkać u fizjoterapeutów i lekarzy. Jednak dziś wiem, że ten czas nie został zmarnowany, a owoce przyniesie w najbliższych miesiącach, a może nawet latach. 31 grudnia – czas na subiektywne podsumowanie dobrego roku.

Styczeń . W pracy gorące przygotowania do akcji Pomorze Biega. Czwartkowa audycja, wspólne treningi z Akademią Biegania dla początkujących i zaawansowanych, konkursy itp. Dużo pozytywnej energii, która w 2014 roku przybierze bardziej konkretny wymiar i mam wrażenie, że da jeszcze więcej dobra. Ale o tym już niebawem na antenie Radia Gdańsk i na blogu

 

Luty. Po raz pierwszy wyjechałem na narty za granicę. Do Włoch. Było rewelacyjnie. Po białym szaleństwie nie było już sił na bieganie, ale aktywności nie zabrakło. Także kulinarnej. Uwielbiam włoską kuchnię. Sprzyjającą biegaczom. Makarony, warzywa, owoce. Chyba właśnie wtedy zaczęło mi się w głowie przestawiać i coraz chętniej odstawiałem mięso na bok.

Marzec. Czternaście rzetelnych treningów. 131 kilometrów w nogach. Już wiedziałem, że nie wystartuję w kwietniowym Orlen Warsaw Marathon na królewskim dystansie, ale zdecydowałem się pojechać do stolicy i przebiec 10 km. Namówiłem także rodzinę na wyjazd i start na 3,33 km.

Kwiecień. Wyżej wspomniany start w Warszawie. Najpierw całą rodziną: Aldona, Dawid, Maja i Kajetan na dystansie 3,33. Następnego dnia samotnie już na 10 km. Po zimowych treningach nie wiedziałem na co mnie stać, dlatego na mecie była wielka radość. Udało się złamać granicę 50 minut. Czas 47:52 czyli dobrze przepracowana zima. Dziś z perspektywy czasu wiem, że treningi o tej porze roku, w mrozie, po łydki w śniegu potrafią dać dużo mocy.

Maj. W tym miesiącu wydarzyło się chyba najwięcej. Najpierw start w Gdyni na 10 km i poprawienie kwietniowego rekordu o 35 sekund. Potwierdzenie dyspozycji. Biegam poniżej 50 minut! Tydzień później Bieg Papiernika w ekstremalnych warunkach. Przy 30 stopniowej temperaturze. Niesamowite doświadczenie. Ile się człowiek wtedy dowiedział o sobie. Super wiedza. W tym miesiącu przebiegłem także z Dawidem (najstarszym synem) po raz pierwszy kawał drogi. A dokładnie 18 km. Dla mnie to było weekendowe wybieganie. Dla niego, ot taki bieg. I jakby tego było mało na końcu to On mnie dopingował. I o dziwo następnego dnia miał niewielkie zakwasy, a wieczorem poszedł pobiegać. 5 km przebiegł w 21:21. Byłem w szoku. Chyba też wtedy bieganie spodobało mu się bardziej, niż tylko na chwilę.

Czerwiec. Praktycznie koniec biegania bez bólu. Po raz ostatni 10 km przebiegłem 10 dnia miesiąca. Później wizyta u ortopedy i niefajna diagnoza. Zwapnienie przyczepu mięśnia 4-głowego. Torbiel Beakera i zmiękczenie rzepki. Krótko mówiąc, jak powiedział lekarz, przedobrzyłem. I nie ma co się dziwić, kiedy w ciągu niespełna jednego roku z człowieka uprawiającego sport sporadycznie, pracującego za biurkiem, chciałem zostać biegaczem i wystartować w maratonie. To się nie mogło dobrze skończyć dla stawów. Sześć tygodni przerwy i rehabilitacja. Czas na przemyślenia i ćwiczenia rozciągające.

Lipiec. Wyjazd na wakacje rodzinne do Włoch. Minął szósty tydzień rehabilitacji. Powoli zacząłem uprawiać marszobieg. 3 km codziennie po plaży. Było dobrze. Nic nie bolało. Niestety, wydawało mi się, że już tak pozostanie. Po powrocie do Polski pojechaliśmy w Bieszczady. A tam dwa 16 kilometrowe spacery dobiły staw. Znowu płyn w kolanie i powrót do lekarza.

Sierpień. Pan sam wie, co zrobił głupiego, więc nie ma co komentować – usłyszałem od ortopedy. Ściągnął płyn i zalecił dalszą rehabilitację. Nie zabronił biegać. Mogłem truchtać. Tak próbowałem się przygotować do wrześniowego Biegu Westerplatte. O tyle ważnego, że rok wcześniej w tej imprezie debiutowałem. Ponadto po raz pierwszy mieliśmy przebiec z Aldonką 10 km. Ona debiutowała w czerwcu w Nocnym Biegu Świętojańskim w Gdyni.

Wrzesień. Przede wszystkim Bieg Westerplatte. Biegliśmy ramię w ramię z Aldonką. 10 kilometrów razem. Niesamowite przeżycie. Bieganie z rodziną jest super. Niestety, z perspektywy czasu wiem, że to nie była dobra decyzja. Kolano powinno odpoczywać, być wzmacniane, a ten dystans był stanowczo za długi. Zabrakło jasnej deklaracji, wskazówki od lekarza. Choć dopiero teraz wiem, że staw kolanowy i taka kontuzja nie należy do łatwych. Choć od lekarza, któremu płacę z prywatnej kieszeni wymagam trochę więcej.

Październik. Pustynia. Rozgoryczenie i tęsknota do normalnego biegania. Przestałem się spotykać z biegaczami. Trudno było patrzeć jak czerpią radość z biegania. Lepiej było ich unikać. Choć to nie oznacza, że biegania było mniej w życiu. O nie! Od praktyki przeszedłem do teorii. Kilka dobrych książek przeczytanych od końca września do grudnia. Przede wszystkim jednak wspólna praca z jeszcze dwoma osobami nad książką, która ma pokazać innym, jak dużo może dać człowiekowi sport. Kilka długich, przegadanych wieczorów. Analiz. Niesamowite spotkania. Praca trwa cały czas, a ja nie mogę się doczekać efektu końcowego. Choć w tym miejscu muszę dodać, że obecna kontuzja nauczyła mnie cierpliwości. Ostatecznie dotarło to do mnie w grudniu.

Listopad. Jeden z ostatnich niecierpliwych zrywów. Nic nowego na froncie. Rehabilitacja, marszobiegi, a kolano boli. Decyzja: rezonans. Kolejne głębsze sięgnięcie do portfela i wizyta u lekarza. Gdybym chciał czekać na NFZ, to czekałbym dalej. Z wynikami nie zdążyłem podjechać do lekarza przed jego urlopem. Zerknął w przeciągu i skwitował: artroskopia. Dół. Głęboki. Przyjaciel polecił wizytę u innego lekarza. Ten spojrzał na wyniki rezonansu i stwierdził, że moje kolano nie kwalifikuje się do artroskopii. Walczymy farmakologicznie. Trzy zastrzyki z kwasem hialuronowym. Ich efekty mam poznać po sześciu tygodniach.

Grudzień. Nie biegam od ośmiu tygodni. Żadnych marszów, truchtania. Nic. Tylko fizjoterapia. Janek stwierdza, że problem jest w „czterogłowym” i praktycznie całym nabitym, nierozciągniętym ciele. Kilka wizyt i jest duża poprawa. Kończę czytać „14 minut” Alberto Salazara. Biografia amerykańskiego, świetnego biegacza długodystansowego, który w wieku 20–stu kilku lat osiąga sukcesy w maratonach w Bostonie i Nowym Jorku. Był rekordzistą świata. I wtedy przychodzi pasmo kontuzji… Ponad dziesięć lat zajęło mu zrozumienie, co się wydarzyło. Dlaczego? Popełniłem ten sam błąd co on. Ustawiłem źle priorytety. On po zmianie wychodzi na prostą. Dziś jest jednym z najlepszych trenerów na świecie. Jego zawodnicy triumfowali na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Londynie. Niesamowita książka, niesamowita historia, niesamowity człowiek. Tego mi było trzeba! Przestałem się rzucać, jak ryba w sieci. Cierpliwość… Na to postawiłem. Osiem tygodni przerwy to dużo. Przygotowałem plan próby powrotu do biegania. 12-tygodniowy. Pokazałem fizjoterapeutce, która stwierdziła, że jeśli tylko wytrzymam będzie dobrze. To znaczy, jak się „nie zagotuję”. 30 grudnia jeszcze jedna wizyta u kolejnego lekarza. Podobno lepszego nie ma. Dokładna analiza rezonansu, tak samo dokładne badanie kolana i diagnoza: to jest przeciążenie kolana. Nic więcej. Trzeba cierpliwości. Proszę wzmacniać „czterogłowy”. Postawić na trening rowerowy i spokojnie, zgodnie z planem wracać do biegania. Plan 12 tygodniowy jest dobrym pomysłem. Do zobaczenia za trzy miesiące – stwierdził. – W sumie to nie, bo powinno być wszystko dobrze, a wtedy nie musimy się już spotykać – dodał na koniec.

I oby miał rację. W najbliższych tygodniach 2014 roku powoli zaczynam maszerować i ostro jeździć na rowerze. I obym na wiosnę mógł powiedzieć już na 100 procent, że wracam do biegania.

I ostatni akcent roku 2013. Wchodzę na wagę. 85,6 kg. To o 10 kilogramów mniej niż przed rokiem.
To było dwanaście dobrych miesięcy…

Marcin Dybuk

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj