W piątym wyjazd. Jak będzie? – pytałem siebie. Pierwszy dzień na włoskich stokach to spokojna i niepewna jazda. Ruchy zachowawcze. Oby tylko nie przesadzić. Po kilku godzinach ślizgania się czułem kolano. Ale to nie było nic nadzwyczajnego. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego uczucia. Czasami nawet sobie myślę, że życie z patologią kolana zawsze już tak będzie wyglądało. Dyskomfort. To słowo chyba najlepiej określa ten stan. Zdaniem lekarzy nie powinno tak być, ale człowiek zaczyna wątpić kiedy mijają kolejne tygodnie, a uczucie nie ustępuje. Dzień, kiedy zapominasz o kolanie jest dobry. I pojawia się pytanie czy to na chwilę, czy może na dłużej. Niestety, do tej pory było tylko na chwilę.
Ale w Val di Fiemme stało się coś zaskakującego. Bolało, ale nie kolano, a mięśnie czworogłowe. Czasami wręcz piekły. A to uczucie bardzo mi się podobało. Każdego dnia kilometry zjazdów z tym bólem. Oczywiście starałem się pamiętać, aby nie przesadzić w myśl zasady, że odpoczynek dla mięśni też powinien być elementem treningu. I tak sobie jeździłem. Przez sześć dni, po kilka godzin dziennie. Z żoną i dwójką, z trójki, dzieci. To był dobry czas odpoczynku, ale i treningu. Bo tak traktuję jeżdżenie na nartach w przysiadzie, aż mięśnie palą z bólu. W ostatnim dniu jeżdżenia na nartach już nawet lekki przysiad potrafił boleć. I dobrze.
Teraz czas wrócić do biegania. Powinien być szósty tydzień treningu. Dwie minuty biegu przeplatane takim samym czasem marszu. Wszystko siedem razy powtórzone. Jednak, aby nie przesadzić zmniejszę czas biegu o połowę. Jedna minuta biegu, na dwie minuty marszu, a wszystko powtórzone dziesięć razy. Choć muszę przyznać, że kiedy podczas zjazdów narciarskich nic mnie nie bolało przeszła przez głowę myśl, aby zacząć truchtać bez przerwy. Przepędziłem te, jak dla mnie, zbyt ambitne plany. Powrót ma być ostrożny. Na bieganie przyjdzie czas już niedługo. Oby…
Marcin Dybuk
Ps. Zapraszam także na mojego, wspólnego z córką, bloga na stronie majaitata.pl