W sobotę minęło 20 lat od najtragiczniejszego wypadku autobusowego w historii Polski. 2 maja 1994 roku PKS jadący z miejscowości Zawory do Gdańska uderzył w przydrożne drzewo. Śmierć na miejscu poniosło 25 osób, 7 zmarło niedługo później. 43 zostały ranne. Miejsce, gdzie doszło do wypadku upamiętnia krzyż i tablica z nazwiskami tych, którzy zginęli. – Był huk, pomyślałam sobie, że coś się stało, może pękła guma. Dalej już nie pamiętam. Jak się ocknęłam, leżałam daleko od autobusu, razem z innymi ludźmi. To było jak oderwanie od rzeczywistości, zobaczenie czegoś co nie mogło się wydarzyć, mówi jedna z ocalonych.
Ten dzień zapamiętali również ratownicy i lekarze uczestniczący w akcji ratunkowej. – Robiliśmy taką wstępną selekcję osób poszkodowanych, kto musi już jechać do szpitala, kto może poczekać. Pamiętam, że ranni jeszcze długo po wypadku leżeli w szpitalach, po uszkodzeniach śledziony, jamy brzusznej, klatki piersiowej. Wszyscy byli w bardzo ciężkim stanie.
Autosan był przepełniony, pękła w nim opona. Jak od tego czasu zmieniły się konstrukcje takich pojazdów zapytaliśmy Wojciecha Kamińskiego z gdańskiego ZKM. – Technologicznie znacznie różnią się od tamtych autobusów. W tym Jelczu hamulce są szczękowe, o niewielkiej skuteczności działania w porównaniu do nowych autobusów. W starych pojazdach wzmocnione były miejsca, gdzie wisiał silnik. Nie przewidywało się jakichś norm bezpieczeństwa.
Wyrokiem sądu z 1999 roku kierowca autobusu został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery za umyślne sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy i nieumyślne jej spowodowanie. Za dopuszczenie autobusu do ruchu wyroki usłyszeli też mistrz stacji obsługi i zastępca dyrektora gdańskiego PKS.